Oczywiście oferuje im też jakąś pomoc, ale niestety zbyt małą, dlatego możemy mówić tylko o małym kroku (więcej w tekście Moniki Białkowskiej na s. 30).
Analizując rządowe propozycje, trudno oprzeć się wrażeniu, że zostały one przygotowane „na gorąco”, w efekcie odrzucenia przez Sejm obywatelskiego projektu zaostrzającego prawo antyaborcyjne. Swoją propozycją rząd obrońców życia jednak nie udobruchał. Z drugiej zaś strony, ściągnął na siebie lawinę krytyki tych, którzy twierdzą, że 4 tys. złotych władza chce przekupić kobiety, by rodziły ciężko chore dzieci. Tej argumentacji zupełnie nie kupuję, bo zwyczajnie nie wierzę, że w głowie jakiegokolwiek polityka mógłby się urodzić taki pomysł. 4 tys. złotych w kontekście dziecka, które będzie wymagało stałej opieki specjalistów, rehabilitacji czy specjalnego żywienia brzmi śmiesznie. Ale tak samo śmiesznie brzmi tysiąc złotych becikowego, bo ta suma nie wystarcza przecież na skompletowanie niezbędnej wyprawki. Ot, jednorazowy prezent od państwa.
Programów, które mają nieść rzeczywistą pomoc tam, gdzie jej najbardziej potrzeba, nie można przygotowywać na zasadzie „zróbmy cokolwiek”. O tym, że skutki przynosi przemyślane działanie, pisze w materiale o polityce prorodzinnej na Węgrzech Dorota Niedźwiecka (s. 35). W ciągu pięciu lat węgierskie władze dokonały na tym polu rewolucji. Przykłady? Ulgi od podatku dochodowego są tak wysokie, że przy trójce dzieci nie płaci się go praktycznie w ogóle. Albo bezzwrotne dofinansowanie do zakupu mieszkania w wysokości prawie 150 tys. złotych dla rodzin, które mają już troje dzieci lub – uwaga, uwaga – zobowiążą się (!), że będą je miały. Węgierska polityka prorodzinna to pomysł dobrze przemyślany i przynoszący efekty. Pod tym względem chyba nikt nie miałby nic przeciwko temu, żebyśmy mieli Budapeszt nad Wisłą.