Spacer po Krakowie śladami Stanisława Lema trzeba było powtórzyć, tak wielu było chętnych. Był to człowiek paradoksów. Po gatunek science fiction sięgnął, aby uciec przed peerelowską cenzurą. Technika go zachwycała i fascynowała, ale pisał na tradycyjnej maszynie, a podobno do końca życia nie miał ochoty nauczyć się korzystać z komputera. Mnóstwo pisał i wydawał (na świecie sprzedało się 30 mln egzemplarzy jego książek), a jednocześnie nie sposób go było namówić na spotkania z czytelnikami w czasie jakichkolwiek targów książki. Autor tak poważnych (bo filozoficzno-futurologicznych i nawet jeśli nie chciał, to metafizycznych) książek jak Solaris czy Powrót z gwiazd nie akceptował filmowych wizji Tarkowskiego, ale lubił popkulturowe do bólu Gwiezdne wojny czy przygody Jamesa Bonda. Nie ma na świecie czytelnika, któremu jego nazwisko byłoby obce. Można nie przepadać za literaturą s-f, a nawet uważać ją za „gorszego sortu” (niektórzy twierdzą, że właśnie z tego powodu Stanisław Lem nigdy nie otrzymał literackiego Nobla), ale Lema znają wszyscy.
Lem anegdotyczny
Nie czuję się na siłach pisać o Stanisławie Lemie. Nie ogarniam jego wszechstronności i mnogości wątków. Mam swoje literackie wspomnienia, takie jak na przykład lektura Powrotu z gwiazd przed pustym jesiennym schroniskiem „Samotnia” w Karkonoszach. Rozbawienie młodszych lat po lekturze Bajek robotów. Rozbawienie starszych lat po lekturze wywiadów i autobiograficznych wątków opowiedzianych ze swadą, dowcipem i klasą. Ale połączyć to wszystko w jedną osobę, okazuje się być rzeczą bardzo trudną. Tym bardziej że Lem opowiada o swoim życiu i twórczości anegdotami, które są zabawne i ciekawe, ale tak jakby zbyt powierzchowne. W ten sam sposób o swoim ojcu mówi jego syn w biograficznej książce Awantury na tle powszechnego ciążenia. Anegdotycznie. Anegdot w ogóle jest dużo. Na przykład ta bardzo prawdziwa i moja ulubiona, gdy amerykański pisarz s-f, Philip K. Dick doniósł na Lema do FBI. Podejrzewał, że Lem jako taki nie istnieje, że tym nazwiskiem-szyfrem podpisują się pisarze pracujący dla KGB i mają na celu „zohydzić literaturę amerykańską”. Potem się tłumaczył, że po pierwsze nie mógł uwierzyć, że jeden pisarz może tworzyć tak różnorodne style i podejmować tak szeroką tematykę, a po drugie chorował na załamanie nerwowe. A Lema oczywiście bardzo szanował.
Są jeszcze listy (w tym obszerna korespondencja z Mrożkiem) i wywiady. I najnowsza pozycja, wydana przez Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, na uboczu przemysłu bestsellerowo- księgarskiego, Agnieszki Gajewskiej Zagłada i gwiazdy. O lwowskim etapie życie pisarza, o którym mówić za bardzo nie chciał, i o tym, jak wydarzenia tamtego okresu znalazły odzwierciedlenie w jego książkach. Bo o tamtych czasach od Lema niczego nie można się było dowiedzieć, wymigiwał się, jak mógł, przekręcał pytania dziennikarzy albo zmieniał temat, albo od razu mówił, żeby tych tematów nie tykać. Nazywał się lwowianinem, ale do Lwowa nigdy nie powrócił, nie pojechał tam nawet w podróż sentymentalną. Po lekturze Agnieszki Gajewskiej mam ochotę przeczytać Lema raz jeszcze, szukając puzzli, w których zawarte są fragmenty jego przeżyć, o których mówić wprost nie chciał.
Lem nieznany
Nie chciał na przykład, żeby wiedziano o jego żydowskim pochodzeniu i o tym, co w związku z tym przeżyła jego rodzina we Lwowie. Czytałam kiedyś, że Władysław Bartoszewski, z którym łączyła go bliska znajomość, namawiał go na wydanie książki o lwowskich zasymilowanych Żydach, o Zagładzie i lwowskim getcie. Lem mu dość dokładnie o tym opowiedział, ale opisywać nie miał zamiaru. Jedyna jego autobiograficzna powieść, Wysoki zamek, dotyczyła lat lwowskich, ale tych przedwojennych. Ojciec nazywał się Samuel Lehm i był wziętym lwowskim laryngologiem. Matka – Sabina Wolner. Uważali się za Polaków żydowskiego pochodzenia, a syna wychowywali po katolicku – tak przynajmniej mówił pisarz. O tym, że jest Żydem i że ma to jakieś znacznie, Lem dowiedział się w czasie wojny: ogromna część jego rodziny bliższej i dalszej straciła życie w latach 40. Jednym słowem: stali się ofiarami Holokaustu. Agnieszka Gajewska odkryła, że rodzice Stanisława brali jednak dość aktywny udział w życiu żydowskiej społeczności, należąc do różnych żydowskich organizacji, między innymi syjonistycznych. Syn przecież musiał coś tam o tym wiedzieć. No i na świadectwie maturalnym widnieje ocena z religii mojżeszowej. Oznacza to, że Lem nawet w Polsce powojennej nie chciał przyznać się do swych korzeni, co narzuca pytanie o powody tego wyboru. Przy okazji ciśnie się na myśl sprawa wyznania i w ogóle wiary. Ślub wziął katolicki, a nawet pogrzeb zażyczył sobie katolicki. Ale w międzyczasie wielokrotnie określał się jako ateista, który w istnienie Boga absolutnie nie wierzy. Powrócę jeszcze do książki Agnieszki Gajewskiej, która śledzi w książkach Lema fragmenty jego niechcianych lwowskich wspomnień. Powiedzielibyśmy: lwowskiej traumy. Na przykład pogromy Żydów, które miały miejsce we Lwowie latem 1941 r. Najpierw uciekające NKWD podpaliło dwa lwowskie więzienia, mordując kilka tysięcy Polaków i Ukraińców. Jedno z tych więzień znajdowało się niedaleko mieszkania Lemów. Zaraz po ucieczce Sowietów ukraińscy nacjonaliści urządzili pogromy, teoretycznie mszcząc się na Żydach współpracujących z Sowietami. Dołączyli się Niemcy. W tych pogromach zamordowanych zostało około 10 tys. Żydów, w tym sporo z rodziny matki i ojca Stanisława Lema. Z ulicy zgarnięty został również i on, dwudziestoletni. Znalazł się wśród ocalonych – pogrom nagle się zakończył. Gajewska odnajduje opisy wynoszenia rozłożonych szczątków w Niezwyciężonym czy opisy obozu zagłady w Edenie. Pokazuje wyraźny autobiograficzny rys w Powrocie z gwiazd. Dopasowuje je do prawdziwych wydarzeń. Wszystko wydaje się zgadzać.
Koszmar zamaskowany
Można jeszcze wspomnieć o filmowych adaptacjach, bo jedna z nich, oparta na opowiadaniu Kongres futurologiczny, została pokazana na 95. urodzinach pisarza, a przez polskie kina studyjne mignęła prędzej niż rakieta kosmiczna. Nie wiem, czy ktoś film Kongres z 2013 r. w ogóle na polskich ekranach zauważył. Lem bardzo krytycznie odnosił się do filmów nakręconych według jego powieści i nie podobał mu się nawet Solaris według wielkiego metafizyka kina, Andrieja Tarkowskiego (krzyczał do niego „Durak!!!”). Bardziej przychylał się do hollywoodzkiej wersji Solaris z George’em Clooneyem w roli głównej. Ciekawe, co powiedziałby o Kongresie dość luźno związanym z pierwowzorem. Reżyserem tego niezwykłego obrazu jest Ari Folman z Izraela (syn polskich Żydów ocalałych z Holokaustu), twórca nowatorskiego Walca z Baszirem – pierwszego animowanego dokumentu. Wśród aktorów Robin Wright i Harvey Keitel. Za kamerą stanął zaś Michał Englert. Film w połowie jest animacją, wtedy gdy przenosimy się w przyszłość, do świata futurologicznego koszmaru zamaskowanego przez halucynogenne opary. Mając 80 lat, Lem powiedział, że wystarczyłoby mu, żeby na podstawie jego książki powstał jeden dobry film. Zastanawiam się, czy nie jest nim właśnie Kongres Folmana.