Logo Przewdonik Katolicki

Ekonomia potrzebuje nawrócenia

Piotr Jóźwik
Projekt JT/ Fotolia-RKL

Rozmowa z ekonomistą prof. Paulem H. Dembinskim, o tym, dlaczego ludzie umierają z głodu, mimo że na świecie nie brakuje żywności

Jak doszło do tego, że pieniądz stał się naszym bogiem?
– To jest dobre pytanie. Pismo Święte przestrzega przecież przed idolami. Według zmarłego przed laty protestanckiego teologa Jacquesa Ellula, Jezus tak zdecydowanie opowiadał się przeciwko mamonie, bo Mammon to nie tylko bożek, ale i osoba – tak jak Chrystus. Wydaje mi się, że coś w tym jest. Pieniądz to nie jest tylko rzecz, którą się posługujemy, pretenduje on do jakiejś formy życia. Pieniądz to fascynacja, wizja władzy, siły, niezależności. A im człowiek bardziej boi się przyszłości samotny, tym więcej ma powodów, by wierzyć, że pieniądz mu wszystko załatwi. W grupie, w której obowiązuje solidarność, pieniądz może być mniej ważny.

Ale tej solidarności między ludźmi brakuje. W efekcie – jak mówi autor głośnej książki Głód Martin Caparros – 1,2 mld ludzi jest w naszym świecie niepotrzebnych.
– To jest wykluczenie, o którym wspomina też papież Franciszek w encyklice Laudato si’, kiedy mówi o cywilizacji odpadu. Nie tylko ekologicznego, ale również odpadu ludzkiego. Z jednej strony połowa żywności jest marnowana, a z drugiej ludzie umierają z głodu. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź ekonomisty jest prosta. Ceny są z jednej strony zbyt niskie, żebyśmy w sposób zdyscyplinowany korzystali z żywności i żeby mogli ze swojej działalności wyżyć mali producenci, ale z drugiej strony są zbyt wysokie, żeby ludzie wykluczeni mogli zdobyć dostęp do tych samych produktów i towarów.

Co można z tym zrobić?
– Nie ma łatwej recepty. Potrzeba zmiany myślenia, a ta dokonuje się m.in. dzięki ruchom takim jak sprawiedliwy handel. One pozwalają lepiej zrozumieć, jakie relacje łączą kolejne ogniwa łańcucha produkcyjnego i jak można na nie wpływać. Średniowieczni ekonomiści mówili o tzw. cenie sprawiedliwej, czyli takiej, która pozwala poszczególnym ogniwom wymiany na godne życie. To pojęcie jest całkowicie obce współczesnej myśli ekonomicznej, a rozwiązanie problemu głodu nie jest możliwe bez działań naprawczych na poziomie globalnym, również na poziomie cen globalnych.

Takie działania musiałyby podjąć kraje bogatej Północy, które korzystnego dla siebie podziału światowego dochodu nie chcą zmieniać.
– 40 proc. ludności świata zamieszkujące najbiedniejsze państwa produkuje i konsumuje 10 proc. produkcji światowej. Z drugiej strony 10 proc. ludności z państw najbogatszych wytwarza i konsumuje 40 proc. produktów. Takie dysproporcje są trwałe i wymagają radykalnej zmiany, „dogadanie się” na konferencji międzynarodowej nie wystarczy. A próbowano podejmować już różne działania, ostatnio wyznaczono cele na 2030. Już lata 60. ubiegłego wieku zostały ogłoszone przez ONZ dekadą rozwoju. Wydawało się, że przekazywanie 1 proc. produktu krajowego z Północy na Południe przez 10 lat rozwiąże problem rozwoju.
Nie udało się ani przekazać takich środków, ani osiągnąć celu, mimo że po pierwszej nastąpiły druga i trzecia dekada rozwoju. Teraz mielibyśmy piątą, ale nikt o tym już nie wspomina. W międzyczasie rekomendowany pułap przekazywanego PKB zmniejszono z 1 do 0,7 proc., mimo to dziś kraje OECD jako całość przekazują rzeczywiście 0,3–0,4 proc. Pod tym względem Polska zajmuje w zestawieniu ostatnie miejsce z wynikiem 0,1 proc. Szokujące jest to, że kilkadziesiąt milionów migrantów z państw rozwijających się, którzy pracują w krajach Północy wysyłają do swoich bliskich dwa razy tyle, ile wynosi całość pomocy oficjalnej Północy dla krajów Południa. W czasie kryzysu finansowego, gdy w bilanse banków pompowano wielkie pieniądze, także w celu rozkręcenia koniunktury, pojawiały się głosy, że cześć tych środków powinny trafić na Południe. Bez wątpienia tam miałyby efekt mnożnikowy. Ale zwyciężył egoizm, który nie pozwolił, by spróbować czegoś nowego.

Państwa bogate też mają swoje problemy. Nie tylko ekonomiczne.
– W nich jest może mniej ludzi głodnych, ale dużo niepotrzebnych i samotnych. Francuski ekonomista Francois Perroux w 1947 r. przestrzegał, żebyśmy uważali, gdy dochodzimy do punktu w którym dobrobyt i sukces gospodarczy sprawiają, że osiągany sukces wtórnie powoduje erozje zasad i standardów etycznych działania. Wtedy stajemy na progu katastrofy. Dziś w społeczeństwach zachodnich dochodzimy znowu do perspektywy rozpadu społecznego, którego koszty są przenoszone – ujmując to skrótowo – na budżet państwa, a ten nie jest z gumy. W Szwajcarii wszystkie koszty świadczeń (prywatnych i publicznych) od ubezpieczenia chorobowego po emerytalne to 26 proc. PKB. Jesteśmy na granicy wytrzymałości systemu. To nie jest żadne wyjście.

Wierzy Pan w to, że w myśleniu o ekonomii uda nam się znaleźć jakąś ideę, którą będziemy chcieli realizować?
– Kiedy trzy lata temu w Bangladeszu zawalił się budynek gdzie produkowano wyroby tekstylne, w wyniku czego zginęło ponad tysiąc osób a świat zobaczył warunki, w jakich ta produkcja ma miejsce, to wielu ludziom dało to do myślenia. Przecież niemal każdy z nas nosi wyprodukowaną tam odzież, może nawet z tamtej fabryki. To był dla nas taki sygnał ostrzegawczy, że ja w tym też biorę udział, że te mechanizmy są spaczone, ale też że trzeba je naprawić. By tak się stało musimy zadać sobie pytanie o granice: „Jak dużo to już za dużo?”. Jaki zysk jest już za duży, jaka płaca jest za wysoka, a to pytanie jest bardzo niewygodne. Takie pytanie wydaje się nawet nie na miejscu w kulturze postępu i gonitwy to przodu. Niemniej jednak jest ono konieczne.

Ale trudno powiedzieć, by wygodnie nam się żyło ze świadomością, że z punktu widzenia ekonomii 1,2 mld ludzi na świecie jest zbędnych…
– Znowu wracamy do pytanie „Jak dużo to już za dużo?”. Mówi się o setkach milionów ludzi, którzy żyją za równowartość jednego dolara na dzień. To jest bzdura. W żadnym miejscu na świecie, zakładając, że płacimy za wszystko, co jest nam potrzebne, nie można wyżyć za jednego dolara. To jest niemożliwe.

Skąd więc taka suma?
– To efekt uogólnień i liczenia średniej, w której nie bierze się pod uwagę tego, że za jednego dolara dziennie nigdzie na świecie nie można przeżyć bez oparcia we wspólnocie czy rodzinie. To ono daje ten ukryty przed oczami statystyków cokół egzystencji, do którego jeden dolar dziennie tylko się dodaje.

Czy możliwa jest w ogóle gospodarka, która nie wykluczałaby ludzi?
– Tak, ale do tego potrzeba myśli ekonomicznej nowych początków. Po pierwsze w centrum naszego zainteresowania znów musi się znaleźć człowiek, a nie jakiś ekonomiczny Frankenstein. Po drugie naszym kompasem musi się stać dobro wspólne, które nie jest kwestią dodawania dobrobytów indywidualnych a ich mnożenia. A w iloczynie jeśli jedna liczba to zero, to cały iloczyn spada do zera. Wreszcie po trzecie musimy przypomnieć sobie o czymś takim jak jakość życia, a nie mierzyć tylko efektywność wykorzystywania zasobów. Ekonomia musi wrócić do nauk społecznych, by mogła być w dialogu z wyzwaniami moralnymi.  

Ekonomia powinna się nawrócić?
– Mnie się wydaje, że chrześcijaństwo to jedno z podstawowych źródeł, pokazujących, że na tym świecie jesteśmy przechodniami i nie zabierzemy niczego na drugą stronę, jak również i to, że możemy zatroszczyć się o nasze życie po śmierci dobrymi uczynkami. Chrześcijaństwo to jednak nie tylko religia nadziei, ale także radości. W mentalności późnego kapitalizmu przerażające jest to, że bez przerwy człowiek ucieka do przodu i zapomina o teraźniejszości, która jest – par excellence – momentem radości.

Ale ktoś z tego pędzącego pociągu musi wysiąść jako pierwszy.
– To możliwe. Są tacy ludzie, którzy zmieniają styl życia, pozbywając się wszystkiego, co mieli, i zaczynają zajmować się tym, co rzeczywiście jest ważne. Są ludzie, którzy nie korzystają z każdej możliwości zrobienia kariery zawodowej, bo uważają, że są w życiu inne wartości niż praca po 12 czy 14 godzin na dobę dla jakiegoś szefa, którego w życiu na oczy się nie widziało.

Czyli wierzy Pan, że jesteśmy w stanie przeprowadzić rachunek sumienia i coś zmienić.
– Wiem, że powinniśmy go robić i staram się go robić, bo zacząć trzeba od siebie.
 



Prof. Paul H. Dembinski
Jest światowej sławy ekonomistą, prezesem Międzynarodowego Stowarzyszenia na rzecz Promocji Nauczania Społecznego Kościoła, członkiem rady naukowej watykańskiej Fundacji Centessimus Annus i dyrektorem Obserwatorium Finansowego w Genewie. Wykłada na wielu uniwersytetach, m.in. w Lozannie, Oksfordzie i Santiago de Chile.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki