Instynkt macierzyński to mit czy rzeczywistość?
– Oczywiście, rzeczywistość. Jest uwarunkowany biologicznie.
Jak go zagospodarować, jeśli nie można być biologiczną mamą?
– Kobiecą potrzebę otaczania troską i opieką, matkowania, w najbardziej zbliżony do macierzyństwa biologicznego sposób, zaspokaja pewnie adopcja dziecka albo stworzenie rodziny zastępczej. Kiedy jest to niemożliwe, to namiastką może być przyjęcie roli zaangażowanej „cioci” wobec rodziny z otoczenia, która z wdzięcznością przyjmie „pomoc przy dzieciach” osoby gotowej poświęcić czas i wysiłek na budowanie z nimi więzi. „Ciocie” potrzebne są również w domach dziecka czy na oddziałach szpitali dziecięcych jako wolontariuszki.
Czy trudno jest nam mówić o matczynych niedomaganiach?
– W gabinecie psychologa już nie. Mama przychodzi, gdy wie, że coś szwankuje.
Taka wizyta to powód do wstydu?
– Nie, czasy się zmieniły. Kłopot jest inny. Jestem przekonana, że zwykle wystarczy popracować z rodzicami, aby zniknęły kłopoty z dzieckiem. A nie „naprawiać dziecko” – bo tak to sobie wyobrażają rodzice. Często nie łączą przyczyn swojego niepokoju o dziecko z własnym zachowaniem, mimo że związek ten jest ewidentny. A przecież lepiej zacząć od tego i załatwić „sprawę” między dorosłymi, czyli między psychologiem i rodzicami, niż od razu wciągać w to dziecko.
Czy można być dobrą mamą bez czytania stert poradników?
– Można. Książki o wychowaniu, blogi, poradniki robią nieraz dużo zamieszania. Mamy są coraz bardziej oczytane. To dobrze, tylko czasem traktują zawarte w nich informacje zbyt dosłownie, pomijając kontekst, w jakim występują. Usiłują dopasować życie do teorii, a tymczasem teoria powinna być jedynie inspiracją w budowaniu każdej relacji wychowawczej, która jest jedyna i niepowtarzalna – tak jak każdy rodzic i każde dziecko. Prawdziwą wiedzę i „mądrość operacyjną” zdobywa się wraz z doświadczeniem, przyglądając się sobie i dziecku, ufając instynktowi.
Jestem wdzięczna współczesnej psychologii za sformułowanie „wystarczająco dobra matka”.
– To określenie dobre na dzisiejsze czasy. Osłabia presję ukierunkowaną na pogoń za źle zrozumianą doskonałością, która może zapędzić matkę w kozi róg. Mamy przeróżne talenty i predyspozycje, każdy jest w czymś lepszy lub gorszy. Cała sztuka polega na tym, by uświadomić sobie swoje „zasoby” i bazować na nich, zamiast linczowania siebie i popadania w poczucie winy w związku z tymi umiejętnościami, które akurat nie są na wysokie „C”. Hasło „wystarczająco dobra matka” to światełko ostrzegawcze przed nadmiernym perfekcjonizmem, ale też bodziec do refleksji – jaką mamą jestem i chcę być?
Co to znaczy dla Ciebie?
– „Wystarczająco dobra mama” to szczęśliwa mama. Czyli taka, która potrafi się cieszyć swoimi dziećmi i macierzyństwem. Wypełnianie roli matki daje jej spełnienie, ale jednocześnie kobieta nie traci z oczu innych swoich aspiracji, wynikających z pełnienia także innych ról społecznych. Trudno być szczęśliwym, gdy zredukujemy nasze cele, marzenia, ale też kontakty ze światem, do troski tylko o jedną relację – z dzieckiem, i tylko jednej roli – mamy. Macierzyństwo to potężna siła, która może kobietę bardzo rozwinąć jako człowieka. Czasem jednak macierzyństwo staje się w życiu kobiety tsunami, gdy na długie lata lub – nie daj Boże, na zawsze – zepchnie na margines, przysłoni inne role.
Nie daj Boże?!
– To „nie daj Boże” dotyczy sytuacji, kiedy matka po prostu skupia się tylko na dzieciach, nie potrafi o niczym innym myśleć i rozmawiać. Oczywiście, nie podoba mi się sformułowanie „siedzieć w domu z dzieckiem”, bo w rzeczywistości trud wychowania i prowadzenia domu jest dużym obciążeniem fizycznym i psychicznym. Ale boję się o kobiety, które nie mają żadnej pasji, żadnych zainteresowań, które nie chcą się rozwijać na płaszczyźnie innej niż „dzieciowa”. Wtedy myślę: „nie daj Boże!”. Tym bardziej że efekty takiego podejścia są marne. Mama, która odsuwa swoje potrzeby na koniec długiej kolejki, staje się dla swoich dzieci mało atrakcyjnym przewodnikiem w poznawaniu świata. Z wiekiem dzieci czują się przez taką mamę coraz bardziej osaczone, bo trudno jest jej pozwolić na ich naturalne oddalanie się. Nie dbając o swoje potrzeby, nie uczy dzieci, jak się to robi, a one widząc jej uciemiężenie, zmęczenie, ograniczenie do spraw domu – nie chcą żyć tak jak ona.
Paradoks.
– Tak. Jeśli matka chorobliwie zabiega o swoje dzieci i nie chce ich „puścić”, one uciekną. To ciekawe, że rodzice wychowują dzieci od totalnego uzależnienia – niemowlę w żadnym stopniu nie jest samowystarczalne – do uniezależnienia, czyli ukonstytuowania się jako samodzielna osoba, oderwania od rodziców. Aż po dojrzałość do współuzależnienia, czyli wychylenia się w kierunku drugiej osoby, poza swój egocentryzm, i zbudowania z nią trwałej relacji, opartej na miłości, przyjaźni. W tym sensie ważne jest, by mama nie kreowała całego swojego życia wokół dzieci, by ich nie przytrzymywała. Bo co jej zostanie po 20 latach, gdy dzieci opuszczą dom? Trudno nadrobić taki kawał czasu w innych obszarach, jeśli całkiem „leżały odłogiem”.
Dobrze, wiem, jak to zrobić i chcę być „wystarczająco dobra”. Ale linczuje mnie otoczenie: rodzina, koledzy z pracy, znajomi. Oni chcą, żebym była perfekcyjna!
– Tu warto sięgnąć do kolejnego modnego sformułowania: asertywność. Bądźmy asertywne! Powodów do rodzinno-towarzyskiego linczu rodziców nieidealnych są setki: nie włożyłaś dziecku czapki, a jest wietrznie; zorganizowałaś za mało zajęć dodatkowych; pozwoliłaś 15-latkowi pojechać pod namiot; nie prasujesz podkoszulków; nie gotujesz codziennie obiadu z dwóch dań. Zewnętrzni obserwatorzy oceniają wszystko, więc za wszystko mogą cię zlinczować. Co robić? Mieć świadomość, dlaczego bycie „wystarczająco dobrą” jest w porządku i umieć to uzasadnić: „Ja dobrze znam swoje możliwości. Będę realizować rzeczywiste, a nie wyimaginowane potrzeby moich dzieci. Nie chcę być ciągle zmęczona. Raz na jakiś czas chcę iść do kina i kupić sobie nową sukienkę. To nie jest egoizm, ale racjonalizm”.
Dziś jest popularne dawanie dzieciom wszystkiego. Tylko czy one naprawdę potrzebują tego „wszystkiego”?
– To „wszystko”, które jest rzeczywiście potrzebne, to bliskość z nimi i nasza uważność na ich rozwój. Musimy za nimi nadążać i nie asekurować w nieskończoność na placu zabaw, kiedy już same doskonale wchodzą na drabinkę. Uważność sprawia, że nie krępujemy rozwoju dziecka, ale też nie porównujemy go do innych dzieci, pozwalamy we własnym tempie nabywać kompetencje.
Twoja najstarsza córka ma 22 lata, najmłodszy syn – 6 lat. Szeroka perspektywa. Czy dwadzieścia lat temu inaczej było się mamą niż dzisiaj?
– Szesnaście lat temu, kiedy Ola miała 6 lat (tak jak dzisiaj Antek), byłam inną mamą. Pewnie trochę bardziej zestresowaną, bo wszystko nowe, pierwsze. Teraz mam więcej luzu, który daje mi doświadczenie, ale za to mam gorszą kondycję i mniej ochoty do towarzyszenia dziecku w bardziej żywiołowych zabawach. Coś za coś.
Patrzysz z perspektywy na dylematy współczesnych mam. Gdyby cofnąć czas…
– … z mniejszą nonszalancją podeszłabym do mojego życia zawodowego. Niby cały czas pracowałam, ale raz na zlecenia, raz przy projektach, trochę na cały etat, trochę na ćwierć. W każdym razie było to bardzo nieregularne. Dzisiaj trochę żałuję, że nie wypracowałam sobie stabilnej, bezpiecznej pozycji zawodowej. Choć jednocześnie nie żałuję, że byłam z dziećmi. Miałam i nadal mam przekonanie, że bliskość z nimi w pierwszych latach ich rozwoju była najważniejsza i ciągle procentuje. Nie da się „zjeść ciastka i mieć ciastko”!
A gdyby zjeść trochę jednego i trochę drugiego…? Łączenie życia domowego z pracą zawodową jest bardzo trudne i jest to dylemat wielu kobiet.
– Trudne i nie ma tu prostych recept. Warto dogłębnie przemyśleć wszystkie za i przeciw, zanim podejmiemy decyzję, a i to nie gwarantuje, że wystarczy nam wyobraźni, żeby przewidzieć ich skutki i to, jak będziemy te skutki przeżywać. Jednak gdy już się na coś zdecydujemy, nie lejmy potem łez nad „rozlanym mlekiem”, miejmy zgodę na przeżywanie naszego życia takiego, jakie ono jest. Rozwiązujmy pojawiające się problemy i patrzmy do przodu.
Im człowiek dojrzalszy, gdy wchodzi w kolejne etapy, tym większe prawdopodobieństwo, że szybko znajdzie właściwe dla siebie proporcje pomiędzy różnymi sferami życia. Z pewnością trudniej jest nastolatce, która zaszła w nieplanowaną ciążę. Macierzyństwo ją zaskoczyło. Często zamiast wsparcia, dostaje dużo ocen, osądów. Ma poczucie winy, bo zawiodła siebie, mamę itd. Nie ufa samej sobie, więc pomysłów na swoje macierzyństwo szuka na zewnątrz. Czyta poradniki, pyta znajome, nie słucha siebie. Z kolei dojrzała mama ma własny pomysł na macierzyństwo. W czasie ciąży, która nie bez powodu trwa dziewięć miesięcy, wyobraża sobie, jak to będzie, planuje, widzi siebie w tej roli. Oczywiście, rzeczywistość zweryfikuje wszystkie wyobrażenia. Decyzja o podjęciu pracy czy powrocie do niej, jest szukaniem optymalnego kompromisu.
Czyli znowu wystarczająco dobra – dla siebie i dla dziecka.
– Tak! Jeżeli mama obserwuje siebie i dziecko w ich wzajemnej relacji, uczy się „być sprawiedliwą” w dbaniu o swoje i dziecka potrzeby, ma szanse na podjęcie decyzji, której nie będzie żałować. Czasem z boku może się ona wydać irracjonalna, np. jeżeli mama decyduje się wrócić do pracy, a zarabia tyle, ile kosztuje opiekunka. Ale jeśli praca jest jej prawdziwą pasją, przedłużając urlop mogłaby ją stracić, w domu już „nie może wytrzymać”, do dziecka wraca stęskniona i gotowa na radosne bycie razem, to chyba lepiej wrócić do tej pracy, niż snuć się po domu w szlafroku, balansować na skraju depresji i tak na prawdę od dziecka się odganiać. Jeszcze tylko wsparcie i zrozumienie ze strony męża dla wyborów żony, które podpowiada jej kobieca intuicja, „łamana” przez instynkt macierzyński, i cała rodzina powinna być zadowolona.
Anna Kucharska-Zygmunt – psycholog, prowadzi warsztaty psychoedukacyjne dla rodziców, dzieci i młodzieży, prywatnie żona i mama czworga dzieci.