Aleksander Dorożała, student Akademii Rolniczej w Poznaniu, tegoroczny lider ogólnopolskiej klasyfikacji w bikemaratonie, kocha jazdę na rowerze i uwielbia ekstremalne wyzwania.
Dlatego nie tylko rywalizuje w trudnych ogólnopolskich wyścigach, biegach przełajowych czy maratonach, na których zawsze zdobywa jedno z pierwszych miejsc, ale od czasu do czasu wyrusza też na dwukołowy podbój świata. Zwiedził, czy raczej objechał, już: Austrię, Czechy, Danię, Estonię, Finlandię, Litwę, Łotwę, Niemcy, Norwegię, Słowację, Szwajcarię, Szwecję, Włochy, i oczywiście Polskę.
Na moje pytanie, kiedy rozpoczęła się jego przygoda z rowerem, Aleksander odpowiada ze śmiechem – według mamy najpierw jeździłem na rowerze, a dopiero potem zacząłem chodzić.
Na pierwszą dłuższą rowerową wyprawę wybrał się do Włoch. Przypadkowo, gdy przeglądał w Internecie rowerowe grupy dyskusyjne, znalazł wpis dwóch chłopaków z Zielonej Góry, którzy wybierali się do Rzymu i szukali trzeciego kompana do podróży. O tym, że pojedzie, zadecydował dopiero na czternaście dni przed wyjazdem. Po szaleńczym tempie przygotowań i poszukiwań sponsora wyjazdu postanowił ruszyć w drogę. Przez dwadzieścia sześć dni przejechali trzy tysiące siedemset kilometrów. Dziennie pokonywali sto czterdzieści kilometrów. Do tych liczb trzeba dodać kolejne, ponad czterdzieści stopni w cieniu… Mimo to Aleks twierdzi, że była to wspaniała wyprawa. Szczególne wrażenie wywarły na nim Alpy, ale i walka z ich pokonaniem na rowerze. A było co deptać, bo często musiał pokonywać trzydzieści kilometrów podjazdu pod górę, a rower obciążony był pełnymi sakwami. Z błyskiem w oku opowiada o uczuciu wielkiej satysfakcji połączonej z ogromnym zmęczeniem, jakiego doznawało się po pokonaniu kolejnej góry, i zdobyciu jej „drogowego” szczytu. Tam z kolei rodziło się uczucie radosnej świadomości, że przed nimi długi zjazd. – Nasze plany we Włoszech pokrzyżował ogromny upał, który właściwie uniemożliwiał jazdę podczas dnia, dlatego w drogę wyruszaliśmy około osiemnastej po południu i jechaliśmy przeważnie do trzeciej w nocy. Noc odsypialiśmy w dzień, gdzie się dało, najczęściej na ławkach w parkach. Mieliśmy też problemy z zakupem żywności, bo albo przyjeżdżaliśmy za wcześnie i sklepy były jeszcze zamknięte, albo za późno, kiedy już były zamknięte.
Święta sjesta i morderczy upał
Przekonaliśmy się niejednokrotnie, że sjesta we Włoszech jest „święta” – wspomina Aleksander. Ona była „sprawcą” notorycznego braku chleba, dlatego też czasem prosili życzliwych Włochów o kromkę. Celem ich podróży był oczywiście Rzym, a ściślej mówiąc – środowa audiencja generalna na Placu św. Piotra w Watykanie. – Marzyłem, że Największy Turysta Świata zobaczy nasze rowery objuczone sakwami i biało-czerwoną flagę, i pozdrowi nas… Chciałem też z tego szczególnego miejsca pozdrowić mamę. Niestety, nie zdążyliśmy – ze smutkiem stwierdza Aleks. Wracali przez Wenecję, jechali wzdłuż morza, w Rimini spali na plaży, potem próbowali „wyprostować się” pod krzywą wieżą w Pizzie. I szczęśliwie wrócili do Polski.
Trzy dni później Aleks znów wsiadł na swój rower, by pojechać na Hel. Pięćset kilometrów pokonał w dwadzieścia cztery godziny!
Wreszcie przyszedł czas na spełnienie największego marzenia – wyprawę na Nordcapp. Choć plany były inne, wyruszył w tę podróż sam. Zapowiadała się trudna i pełna przygód podróż. Na Litwie dopadł go wirus, który bardzo osłabił jego organizm. W Estonii z kolei miał poważne problemy z rowerem, nie chciały działać przerzutki i opony odmawiały posłuszeństwa. W Tallinie wiele razy pobłądził, jechał w mokrych rzeczach i spał w mokrym śpiworze. Ale tam też poznał Alfreda, Niemca, który już po raz trzeci jechał na Nordcapp. Razem zjechali całą Finlandię. Jedną z pierwszych fińskich atrakcji, oczywiście oprócz widoku wspaniałych reniferów, była wizyta u św. Mikołaja w Rovaniemi. Tu też, jak zapowiedział Alfred, nastąpiło ich pożegnanie z cywilizacją. Potem była tylko dzika, surowa przyroda i często ekstremalna pogoda, na którą nie do końca Aleksander był przygotowany.
Marzenia się jednak spełniają
Po drodze spotkali Rosjanina, który też jechał na Nordcapp, było zatem jak w starym dowcipie: jedzie Polak, Rusek i Niemiec. Niesamowite wrażenie zrobił na nim tunel łączący kontynent z wyspą Mageroya, na której właśnie znajdował się upragniony cel ich wyprawy.
Pierwszą połowę tunelu, który ma siedem kilometrów długości, pokonali zjeżdżając cały czas w dół. Osiągnęli nawet prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, przy jeździe na hamulcach. Druga połowa, niestety, wymagała bezustannego podjazdu pod górę. Na ostatnim odcinku drogi, który Aleks pokonywał już samotnie wiał potwornie silny i zimny boczny wiatr, który niebezpiecznie spychał go z drogi. Przezwyciężył jednak wszystkie przeciwności i zdobył upragniony cel. Nieludzko zmęczony i zmarznięty Aleks nie mógł niestety odpocząć i ogrzać się w jedynym schronisku, jakie znajduje się na tym odludziu, ponieważ jest ono na noc zamykane. Wszyscy globtroterzy tacy jak on wyrzucani są, pomimo panującego zimna, na dwór. Na szczęście przeżycie białej, skandynawskiej nocy załagodziło jego żal. W drodze powrotnej Aleksander zwiedził archipelag Lofotów ze znanym z powodu swojej nazwy miasteczkiem A. Gdy płynął promem do Bodo, miał szczęście zobaczyć jedne z największych wirów świata. Jak twierdzi, jest to widok zapierający dech w piersiach, drugi raz coś takiego przeżył wkrótce, gdy ujrzał potężny majestatyczny lodowiec Svartisen. Ponieważ zbliżał się termin zaległych egzaminów, od Szwecji drogę powrotną pokonał w szaleńczym tempie – dwa tysiące dwieście kilometrów w osiem dni.
Ciekawe, czy spełni się kolejne marzenie Aleksa, podróż do Norwegii Południowej…
Zanim jednak ona nastąpi, Aleks zapewne zdobędzie kolejne tytuły Mistrza Polski w Crossduathlonie.