Logo Przewdonik Katolicki

Nieco inaczej o miłości eros

Elżbieta Wiater
fot. Lightven/Getty Images

Prowadząc wiele lat temu warsztaty z teologii ciała, zadałam grupie pytanie, dlaczego ludzie podejmują współżycie seksualne. Żadna z kilkunastu osób nie udzieliła odpowiedzi, że chodzi o okazanie w ten sposób miłości.

Nie ukrywam, że przeżyłam wtedy tak mocne zdziwienie, iż do dziś nie potrafię tego wydarzenia wyrzucić z mojej pamięci. A dziś dziwię się temu zdziwieniu, bo przecież jeden z moich mistrzów duchowych, Clive S. Lewis, napisał w Czterech miłościach, którymi zaczytywałam się już w liceum: „Życie seksualne może się obejść bez Erosa”, oraz: „w pojęciu Erosa mieści się wiele innych rzeczy prócz działania zmysłów”. Tymczasem dla nas współczesnych pojęcie miłości erotycznej kojarzy się, co zresztą właśnie widzimy z okazji walentynek, z koronkową bielizną i jej podobnymi gadżetami. Jak by to ujął Lewis, raczej z krotochwilną Wenus niż jej synem, spłodzonym według późniejszych mitów, z bogiem wojny Aresem.

Idąc w głąb
Próbę przywrócenia właściwego rozumienia, ale i miejsca w chrześcijańskiej codzienności, miłości eros podjął Benedykt XVI w pierwszej encyklice Deus caritas est (2005). Gorąco polecam, bo dokument niewielki, a ma właściwą dziełom tego autora głębię połączoną z prostotą przekazu. Zaskakujące jest to, pod jak wieloma względami, w zasadzie wszystkimi zasadniczymi, rozważania tego katolickiego celibatariusza pokrywają się z przemyśleniami wspomnianego wcześniej męża, na dodatek anglikanina.
Z pewnością oprócz znajomości Biblii łączyło ich gruntowne klasyczne wykształcenie, dlatego obaj wiedzieli, że grecki Eros to nie skrzydlaty łucznik przypominający niemowlęcą wersję ludzika Michelin, ale imię potężnej pierwotnej siły, starszej niż nieśmiertelni bogowie. Pojęcie to pierwotnie opisywało pewien bezosobowy abstrakt, siłę przyciągającą do siebie byty, która umożliwia rodzenie się nowych światów (i nie chodzi o przyciąganie cząsteczkowe czy siłę grawitacji). Nie tylko popycha ona do jednoczenia, ale też uzdalnia do całkowitego oddania. Nie bez powodu Lewis ostrzega, że tę formę miłości, ze względu na podane właśnie jej cechy, łatwo ubóstwić. Wtedy jednak staje się ona demonem bezwzględne egzekwującym swoje prawa i nie chodzi tu bynajmniej (jedynie) o rozładowanie napięcia seksualnego, a wchłonięcie drugiego aż do utraty przez niego tożsamości.
Benedykt XVI skupia się głównie na jasnej stronie tematu. Jak podaje, słowo eros nie pojawia się w Nowym Testamencie – jego autorzy preferują pojęcie agape, które na łacinę zostanie przetłumaczone jako caritas, i związany z nim czasownik agapein. Pojawia się w tej części Biblii czasownik oznaczający miłość przyjaźni philein – grę nimi dwoma mamy w dialogu Jezusa z Piotrem nad Jeziorem Galilejskim, już po zmartwychwstaniu. Nie oznacza to, że eros zostaje wyklęty – pojawia się, a nawet stanowi stopień na drodze do tej najdoskonalszej formy miłości, jaką jest oddanie życia za drugiego. Papież tłumaczy, że potrzebujemy doświadczenia tej pierwotnej siły, bo ono uczy nas podstaw budowania relacji.

Jak poprawnie wyjść z siebie
Relacja erotyczna zakłada dostrzeżenie drugiego, który jest do mnie głęboko podobny, a jednocześnie inny. Piękny opis jej narodzin to scena z Księgi Rodzaju, kiedy mężczyzna na widok kobiety woła: „Ta jest kością z moich kości i ciałem z mojego ciała!” (Rdz 2, 23a). Taki układ cech sprawia, że odkrywamy w drugiej osobie kogoś, z kim możemy stać się jednością (nie bez powodu dalej Księga Rodzaju mówi o staniu się jednym ciałem, i nie chodzi jedynie o seksualny aspekt małżeństwa), co więcej – jednością, która może się wciąż pogłębiać i, co stanowi najważniejszą cechę miłości eros, zagarnia całe nasze doczesne człowieczeństwo.
Zagarnięcie to jest możliwe, ponieważ wspomniane wyżej dostrzeżenie sprawia, że opuszczamy ciepłe pielesze granic naszego „ja” i wyruszamy na spotkanie, jednocześnie zapraszając drugiego do siebie. Jesteśmy w stanie poświęcić wiele, czasem wszystko, byle być z drugim: „Eros wkracza jako zdobywca, przejmując i reorganizując instytucje podbitego kraju” (znów Lewis) – cóż, widocznie ma to po ojcu, jeśli przyjmiemy późnoantyczną wersję pochodzenia tego bożka. Zgoda na to, by poniosła nas fala przepływającej przez nas pierwotnej siły, która zagarnia nas całych, w pierwszym momencie daje upojenie, co do którego jesteśmy przekonani, że będzie trwało zawsze. Tu pojawia się ryzyko błędu, który tak opisuje brytyjski myśliciel: „Prawdziwe niebezpieczeństwo nie polega na wzajemnym ubóstwianiu się kochanków, ale na ubóstwianiu przez nich samego Erosa”. Co może przełożyć się na zapomnienie, że mimo swej potęgi ta forma miłości ma też bardzo mocny biologiczny komponent.

Biologia
Jak stwierdzono w wyniku badań laboratoryjnych, ta wszechogarniąjąca siła przetłumaczona na język organizmu to hormonalny koktajl, który działa na mózg jak narkotyk. Uzdalnia do głębokiej empatii, sprawia, że kontakt z pokochaną osobą daje nam radość, zresztą każdy z nas był kiedyś zakochany, więc zna to z doświadczenia. Rzecz w tym, że tej „używki” nie da się produkować wiecznie, więc po mniej więcej pięciu latach gospodarka hormonalna się zmienia, a to sprawia, że wszystko, do czego byliśmy tak chętni i zdolni na początku relacji, zaczyna wymagać wysiłku. Wielu interpretuje to odkrycie jako potwierdzenie, że jesteśmy tylko zwierzętami, eros to tylko fizjologia, zaś cała poezja dotycząca miłości to bredzenie ludzi ewidentnie „pod wpływem”.

Co ma wspólnego eros z małżeństwem?
Papież Benedykt XVI i Lewis (a mogłabym tu dopisać jeszcze innych autorów: Karola Wojtyłę, Dawn Eden, Christophera Westa itd.) widzą to jednak inaczej – doświadczenie zakochania jest przebłyskiem pokazującym nam, do czego jesteśmy zdolni, oraz wyrwaniem nas z ciasnoty „ja, mnie, moje” i poprowadzeniem ku drugiemu, ale też Drugiemu. To dlatego relacja Boga i Jego ludu mogła być opowiedziana Pieśnią nad Pieśniami, bo relacja oblubieńcza jest najlepszą analogią mówiącą o budowaniu więzi, ale też wszechogarniającej Boga tęsknocie za nami oraz zaproszeniu nas do odkrycia obecnej w głębi naszego wnętrza bezmiernej tęsknocie za Nim. Jak słusznie zauważył jeden z katolickich podkasterów, Biblia zaczyna się od opisu zaślubin i opisem tychże się kończy, a nie jest to bez znaczenia. Cały problem w tym, że trudno nam dostrzec wielość wymiarów erosa, a przede wszystkim ich nierozdzielność.
Czy ta forma miłości jest psychiczna? Oczywiście, znów oddam głos Brytyjczykowi: „Pojawia się najpierw cudowne zaabsorbowanie ukochaną, ogólnie niesprecyzowane zaabsorbowanie nią całą. (…) Fakt, że ona jest kobietą, ma znacznie mniejszą wagę, niż fakt, że jest osobą”. Co więcej, ta fascynacja jest bardziej fundamentalna dla erosa niż pociąg seksualny. Co nie znaczy, że jest on nieobecny i nie odgrywa żadnej roli w budowaniu więzi. Dopiero dopełnianie się tych dwóch elementów i świadomość ich nietrwałości, o ile nie zainwestuje się całego siebie w podtrzymanie powstałej tak więzi (jak deklarują to narzeczeni podczas ślubu), daje pełnię obrazu miłości eros.
Jest ona wyjściem ku drugiemu, aby się z nim zjednoczyć, zgodą na bycie pociągniętym dzięki dostrzeżeniu jego odmienności, ale połączonej z jakąś częścią wspólną: życiowymi doświadczeniami, zainteresowaniami, sposobem odbierania rzeczywistości. Przeżywana zdrowo prowadzi do narodzin agape, ale o tym, jeśli ktoś chce szerzej poczytać, odsyłam do encykliki papieża Benedykta XVI. Warto.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki