A dokładnie chodzi mi definicję ludzkiego ciała, którą kard. Joseph Ratzinger podał w jednym ze swoich dzieł: „Ciało to hipostaza duszy na materię”. Owszem, jest tu to trudne słowo na „h”, jednak zachwyca mnie nieodmiennie osiągnięta dzięki niemu precyzja tego ujęcia. W dużym uproszczeniu chodzi o to, że dusza czy też – jeśli chcemy być wierni antropologii biblijnej – ludzki duch porządkuje materię we właściwy dla każdej osoby sposób, dzięki czemu wyraża siebie fizycznie, ale też staje się zdolny do poznawania tego, co materialne. Inaczej mówiąc, jest w stanie komunikować siebie i się z tym, co jest poza nim, w specyficzny dla człowieka sposób, a więc właśnie cieleśnie.
Brat osła
Materia jest tylko, i aż, budulcem, ciało i psychika (zgodnie z Biblią to, co psychiczne, należy do sfery cielesności) to aspekty człowieczeństwa, przez które wyraża się to, co stanowi o unikalnej osobowości każdego z nas, a więc nasz duch. Może wyrażać się lepiej lub gorzej, wiele zależy od sprawności „brata osła”, jak o swoim ciele mawiał św. Franciszek, i jego stanu. Zresztą medycy ustalili, że mniej więcej siedem lat zajmuje ciału wymiana wszystkich komórek na nowe, więc gdybyśmy definiowali się wyłącznie przez to, co fizyczne, bylibyśmy obecnie kimś zupełnie innym niż siedem lat temu. Zmienia się także nasza psychika, wiele o tym może powiedzieć psychologia rozwojowa. Także określone uszkodzenia w obrębie mózgu mogą zmienić nawet całkowicie naszą osobowość. Jednak wciąż jesteśmy odbierani i sami siebie postrzegamy jako tę samą osobę. Antropologia biblijna mówi, że fundamentem tej tożsamości z sobą samym jest duch – dany przez Boga, mający zdolność do wchodzenia z Nim w relację i wzrastania w niej, obdarzony konkretnymi cechami, które nadają mu niezbywalną i jedyną w swoim rodzaju osobowość.
Ciało Chrystusa
Kiedy św. Paweł pisze o Kościele jako ciele Chrystusa, ma gdzieś w tyle głowy opisany wyżej obraz człowieczeństwa. Parafrazując kard. Ratzingera – Kościół jest hipostazą Chrystusa na ludzkość. Wylany dzięki Passze Pana Duch gromadzi ludzi jak ludzki duch materię i łączy ich w jeden organizm. W nim także widzimy nieustanną wymianę „budulca”, chociaż tu mamy do czynienia (w większości wypadków) z obumieraniem „komórek” do prawdziwego życia, a nie rozkładem. To, na ile hipostaza ta wyraża w pełni Syna Bożego, zależy od tego, na ile jest do tego zdolna, czyli na ile pozwoliła się przeniknąć Duchowi i żyje Jego mocą. Jest tak, bo to On stanowi o tożsamości wspólnoty – nie jej dzieła, doskonałość formy, ludzie, którzy do niej należą. Kościół na tyle jest sobą, na ile czerpie z Chrystusa i na ile Go komunikuje światu i samemu sobie, w końcu głoszenie odbywa się nie tylko na zewnątrz. Tym zaś, który to umożliwia, głównie dzięki swojej mocy jednoczenia, jest Duch Święty.
Jedność wyrażająca się w wielości
Najmocniej widać to chyba w scenie Jego zesłania, opisanej na początku Dziejów Apostolskich (zob. Dz 2). Cały ten rozdział jest wręcz usiany pojęciami i obrazami mówiącymi o jedności kolegium apostołów i pierwszych chrześcijan. Do mnie najmocniej przemawia to, że „zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić” (Dz 2, 4). Przypomina mi to celebracje Eucharystii, podczas których w koncelebrze byli obecni obcojęzyczni kapłani, a chociaż każdy swoją część modlitwy eucharystycznej odmawiał we własnym języku, wciąż była to ta sama modlitwa. Wielość i zróżnicowanie nie zaprzeczają jedności, bo jeden jest Duch, a więc i jeden Kościół.
Nawet więcej, podkreślają ją. Innym obrazem, który wraca mi na pamięć, kiedy słyszę ten fragment Nowego Testamentu, są rekolekcje we wspólnocie ekumenicznej Chemin Neuf. Do francuskiego Hautecombe zjechali się wówczas jej członkowie z różnych krajów. Jednym z elementów tego świętowania był wieczór uwielbienia. Kiedy inni mówili językami, mnie akurat tego dnia ten dar nie został dany. Otrzymałam co innego – usłyszałam kilka setek ludzi modlących się spontanicznie w doskonałej harmonii. To był w moim życiu moment, kiedy objawiło mi się piękno Kościoła i fundament jego jedności – nie identyczność, ale harmonia, nie opieranie się na sobie, ale zgoda na to, by działał w nas Duch, nie kręcenie się wokół siebie, nawet wokół dobra wspólnoty, ale szukanie chwały Boga.
Ważna jest też w scenie zesłania sekwencja wydarzeń. Posłuszni poleceniu Jezusa w dniu wniebowstąpienia Maryja, apostołowie i uczniowie trwali aż do dnia wszyscy razem, ale co istotniejsze, na modlitwie. Długie osiem dni bycia przed Panem, uderzenie gwałtownego wichru i rozpoczęcie głoszenia. Jeślibyśmy dalej czytali Dzieje, dostrzeżemy, że poprzedzenie głoszenia modlitwą i czuwaniem pojawia się stale. To ważna lekcja – jeśli chcemy, żeby Duch w nas działał i dzięki temu treścią naszego głoszenia był Bóg, a nie my sami, potrzebujemy Go usłyszeć, a do tego trzeba nam umilknąć. Nie tylko przestać mówić, ale też wyciszyć nasze ciało i psychikę. Mnisi powiedzieliby, że stać się uważnymi; wrócić do siebie samego i w sobie zamieszkać.
Potęga Miłości
Nie napisałam jednak wciąż, jak to się dzieje, że Duch może nas zjednoczyć. To wynika z Jego natury i charakterystyki jako Osoby Trójcy Świętej – jest On miłością Ojca i Syna. Kiedy nas napełnia, zgodnie z tym, kim jest, sprawia, że zaczynamy kochać Chrystusa, a w Nim i przez Niego Ojca. Jest to najpierw eros, czyli rodzaj miłości, który wyprowadza nas z nas samych, bo jesteśmy pociągani przez Drugiego (prosto i jednocześnie głęboko pisze o tym Benedykt XVI w encyklice Deus caritas est). Zachwyt sprawia, że zaczynamy stawiać samych siebie na drugim planie, byle doświadczać coraz większej bliskości Kochanego i coraz bardziej się do Niego upodabniać. Duch jest też mocą tej przemiany, która nie oznacza zaniku naszej tożsamości, ale raczej coraz pełniejszego jej odkrywania, dzięki poznawaniu Chrystusa, który przecież jest człowiekiem w sposób najdoskonalszy.
Im bliżej jesteśmy Pana, tym pełniej odsłania się przed nami agape, czyli miłość miłosierna, i coraz bardziej stajemy się do niej zdolni. Ona jest spoiwem Kościoła, bo kochając w ten sposób, naśladujemy Syna i Ojca. Jezus nie bez powodu polecił nam: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36), a św. Paweł przełożył to na praktykę życia: „Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni. Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg wam przebaczył w Chrystusie. Bądźcie więc naśladowcami Boga, jako dzieci umiłowane, i postępujcie drogą miłości” (Ef 4, 32–5,1). Ludzka kruchość sprawia, że będziemy się nawzajem ranić, nie ma od tego ucieczki we wspólnocie, szczególnie bliskiej, a taką ma być Kościół. Lekiem nie jest nerwicowe staranie się, żeby broń Boże nie zrobić czegoś nie tak, ale zdolność do prośby o przebaczenie, a przede wszystkim gotowość do niego. Duch, jako najdoskonalsza agape, sprawi, jeśli pozwolimy Mu nas kształtować, że staniemy się zdolni do zachowywania „więzi, jaką jest pokój” (Ef 4, 3). Będziemy coraz doskonalej wyrażać w świecie, kim jest Chrystus, a więc coraz doskonalej będziemy Kościołem.