Pierwsze ujęcia każdego z odcinków Octu jabłkowego, nowego serialu zrealizowanego przez Netflix, informują nas, że przedstawione wydarzenia to prawdziwa historia oparta na kłamstwie. Historii osób, które zostały skrzywdzone przez kłamstwa hochsztaplerów i samozwańczych uzdrawiaczy, jest jednak o wiele więcej, niż pomieściłaby jakakolwiek superprodukcja. Podobnie jak bohaterowie Octu…, my także narażeni jesteśmy na działanie wielkiego przemysłu alternatywnej medycyny, który – o ironio! – sprzedaje swoje produkty jako elementy powrotu do natury.
Miłość, obłęd i zysk
W umysłach wielu z nas na dobre rozgościła się fałszywa alternatywa: możemy wybrać albo leczenie konwencjonalne, opracowane przez chciwe koncerny farmaceutyczne, albo sięgnąć po to, co proste i naturalne. Jednym z największych atutów serialu Ocet jabłkowy jest udana dekonstrukcja tego mitu: ekranowa opowieść jasno pokazuje, że wszelkie „naturalne” i alternatywne metody leczenia także stanowią dziś ogromny biznes, a „specjaliści” promujący leczenie według stworzonych przez siebie (i zwykle niczym niepopartych) metod są nie tyle ludźmi z misją, ile ludźmi z instynktem zarobkowym. Główna bohaterka serialu, Belle Gibson, a także jej znajoma Milla oraz szefowa instytutu oferującego leczenie oparte na organicznej żywności i lewatywach z kawy to sprawne girl bosses – niestety, w swojej działalności kobiety te nie stronią od manipulacji, a przede wszystkim – monetyzują produkty, które wcale nie przynoszą uzdrowienia. Świat medycyny alternatywnej to obszar, w którym istnieją antagonizmy, walka o potencjalnego klienta (czyli np. czytelnika lub odbiorcę treści w mediach społecznościowych) i w którym – to jak na razie moja hipoteza – istnieje nadreprezentacja osób z narcystycznymi cechami osobowości. Dla Belle Gibson i jej podobnych najwyższą wartością nie jest wcale zdrowie jej odbiorców, ale poczucie, że pomimo braku medycznego wykształcenia jest się osobą kompetentną, wyjątkową i zasługującą na uznanie. Zakończenie serialu natomiast pokazuje jeszcze jedną cechę nas wszystkich, która sprawia, że „łapiemy” się na niesprawdzone metody leczenia: nie jesteśmy racjonalni, nie kierujemy się w życiu wyłącznie logiką. Jesteśmy natomiast podatni na obłęd miłości (partner Belle zostaje w związku z nią ze względu na miłość do pasierba, matka Milli poddaje się niesprawdzonym terapiom, by nie „zdradzić” swojej córki, a kobieta, która wychowuje ciężko chore dziecko, wyznaje, że woli przeżywać rozpacz po jego odejściu, niż nigdy nie poznać swojego syna). Nasz rozum często kapituluje wobec uczuć: nie tylko miłości, ale także zachwytu nad charyzmą i nietuzinkowym sposobem wypowiadania się „uzdrowicieli”. Pragnienie opieki w trudnych sytuacjach życiowych i potrzeba doświadczenia wspólnoty czasami pcha nas w stronę grup terapeutycznych czy grup wsparcia – kiedy indziej jednak te właściwości naszej psychiki sprawiają, że szukamy ukojenia w cyfrowych ramionach osób pokroju Belle Gibson czy Milli Blake. I, niestety, czasami mamy złudne poczucie, że właśnie tam je znaleźliśmy. Rzecz jasna, wśród uzdrowicieli znajdują się także osoby, które – chociaż po części – wierzą w skuteczność oferowanych przez siebie metod. Mimo istnienia efektu placebo ta wiara nie chroni jednak ani ich samych, ani ich „podopiecznych” przed konsekwencjami zaniechania leczenia opartego na dowodach naukowych.
Narażeni na altermed
Łatwo i wygodnie byłoby powiedzieć, że szukanie pomocy u pseudouzdrowicieli i korzystanie z paranaukowych metod leczenia wynika wyłącznie z głupoty i naiwności. Prawda jest jednak bardziej złożona: o ile rzeczywiście na altermedowe kłamstwa częściej „nabierają się” osoby bez wykształcenia medycznego (co nie znaczy: głupie!), to przyczyny tego zjawiska leżą nie tylko po stronie zdesperowanej jednostki, ale także całego systemu ochrony zdrowia i rzeczywistości, w której żyjemy. Do uzdrowicieli udają się na ogół nie te osoby, które wiele zawdzięczają medycynie i farmakologii. Skłonność do zastąpienia antybiotyków okładami z porannej rosy jest raczej charakterystyczna dla tych osób, które albo przez medyka zostały potraktowane obcesowo (czy które w swoim otoczeniu mają osoby, które czują się skrzywdzone przez lekarzy czy pielęgniarki), albo też takich, którym współczesna nauka nie może zaoferować leczenia, które by je satysfakcjonowało. Właśnie ten ostatni element zadecydował o losach Milli, bohaterki Octu jabłkowego, której lekarze – w celu leczenia nowotworu – chcieli amputować rękę. Dla młodej kobiety było to coś nie do przyjęcia – dlatego zwróciła się ona ku metodom „naturalnym”, które – przepraszam za spoiler – nie przywróciły jej zdrowia. Ogromne znaczenie w promocji szkodliwych metod „leczenia” mają oczywiście media, które zalane są okołozdrowotną dezinformacją. Na stacjach benzynowych i w znanych księgarniach można kupić czasopisma i książki, które wprost nawołują do stosowania „naturalnych” metod zamiast odpowiednich leków przepisanych przez lekarza. W internecie z kolei treści antynaukowe i promujące „samodzielne myślenie” atakują użytkowników z każdej strony: produkują i udostępniają je zarówno celebryci, jak i niektórzy politycy czy artyści. W człowieku, który ma nieprzyjemne doświadczenia z pracownikami ochrony zdrowia lub którego leczenie nie przyniosło spodziewanych efektów, takie treści mogą wywołać niepewność lub – choć to dzieje się rzadziej – natychmiastowo skłonić go do podważenia ustaleń świata nauki. Co ciekawe z punktu widzenia psychologii i psychiatrii, o wiele bardziej podatne na pseudonaukowe teorie są osoby z paranoicznym rysem osobowości lub osobowością schizotypową. Taka charakterystyka psychiki sprawia, że osoba staje się nieufna wobec standardowej wiedzy, doszukuje się w świecie spisków i wierzy w to, że prawda – również na temat zdrowia – jest przed nią skrzętnie ukrywana. Narracje o makiawelicznych planach koncernów farmaceutycznych i dążeniu lobby medycznego do eksterminacji ludzkości (bądź jej części) trafiają w takim przypadku na bardzo podatny grunt.
Fact checking niezbędny każdemu
Prewencja szerzenia altermedowych bzdur wymagałaby od nas reformy systemu zarówno nauczania, jak i ochrony zdrowia. Młodzież powinna mieć w szkołach o wiele więcej zajęć z fact checkingu niż obecnie – a to wymagałoby docenienia i przebudowy edukacji humanistycznej, którą tak wielu ludzi uważa dziś za zbędną. To właśnie szkoła powinna być miejscem, w którym dzieci i młodzież – zakorzenione przecież w cyfrowej rzeczywistości – uczyłyby się weryfikacji źródeł i sprawdzania spójności czytanych newsów. Zwiększenie nakładów na ochronę zdrowia z kolei przyczyniłoby się do tego, że lekarz, pielęgniarka czy położna mieliby więcej czasu na rozmowę z pacjentem, wytłumaczenie mu działania poszczególnych elementów leczenia i omówienie skutków ubocznych. W sytuacji, w której internista ma dosłownie parę minut na zbadanie pacjenta, nie jest możliwe zbudowanie bliższej relacji z chorym – a to, czego pacjent nie wie lub czego nie rozumie, potencjalnie może mu „wyjaśnić” środowisko altermedowe, które jest przecież dostępne na wyciągnięcie ręki. Ponadto pacjent, który nie dostał informacji na temat możliwych skutków ubocznych stosowanych leków i który jest nimi zaskoczony, jest także bardziej skłonny uwierzyć w to, że lekarz – ramię w ramię z wielkimi koncernami farmaceutycznymi – działa na jego szkodę. Samym medykom również niejednokrotnie brakuje umiejętności interpersonalnych, zwłaszcza w obszarze przekazywania niepomyślnych diagnoz. Zwracał na to uwagę choćby śp. ks. Jan Kaczkowski, który sam uczył lekarzy i studentów, jak z wyczuciem rozmawiać z pacjentem o niekorzystnych rokowaniach, w tym o zbliżającej się śmierci. Chory, pozbawiony możliwości rozmowy i wentylowania swoich uczuć, staje się potencjalnym klientem pseudoklinik, które bazują na silnym przekazie emocjonalnym. Takie zajęcia powinny być prowadzone już na studiach medycznych, a także w ramach konkretnych specjalizacji – co więcej, pacjenci chorujący przewlekle powinni mieć zapewniony dostęp do psychologa i psychoterapeuty, aby móc łatwiej odnaleźć się w nowej, trudnej dla nich sytuacji. Potrzebujemy też bezwzględnego ścigania osób, które w imię łechtania własnego ego narażają życie innych ludzi – ustawa „o altermedzie” jest potrzebna w nie mniejszym stopniu niż ta o zawodzie psychologa i terapeuty. Poza rozwiązaniami odgórnymi my sami także możemy – do pewnego stopnia – chronić się przed oszustami. Najważniejsze jest, byśmy w obliczu choroby nie porzucali naszych bliskich – osoby samotne i pogrążone w smutku są najłatwiejszym celem dla naciągaczy – nie tylko tych zajmujących się „uzdrawianiem”. Zawsze sprawdzajmy też dane lekarza czy innego specjalisty, do którego się udajemy – informacja o ukończonych studiach i szkoleniach u niemal żadnego prawdziwego profesjonalisty nie stanowi przecież tajemnicy.
Natura wspiera leczenie
Ostrożność wobec innowacyjnych metod leczenia nie powinna jednak oznaczać, że przekreślimy to, co rzeczywiście dla naszego zdrowia może zdziałać kontakt z naturą i korzystanie z jej zasobów. Choć ocet jabłkowy nie ma cudownych właściwości, a czarna szałwia nie wyleczy nowotworu, to w rzeczywistości istnieją substancje i elementy świata przyrody, które pomagają nam budować zdrowszą przyszłość. Korzystanie ze światła słonecznego – zwłaszcza w okresie jesienno-zimowym – zmniejsza objawy sezonowych zaburzeń nastroju, eliminacja z diety wysoko przetworzonych produktów zmniejsza ryzyko wystąpienia nowotworów, żurawina działa kojąco przy infekcjach dróg moczowych, a regularne spożycie cynamonu obniża poziom glukozy we krwi – takich przykładów można podać bardzo, bardzo wiele. Składniki pochodzenia naturalnego nierzadko wchodzą również do składu leków o przebadanej recepturze – konwencjonalne nauki o człowieku nie są wcale wrogo nastawione do tego, co od wieków wyrasta w lasach czy na polach. Ostatecznie liczy się skuteczność zarówno leczenia, jak i zapobiegania schorzeniom – również z tego powodu nie warto ufać tym „specjalistom”, którzy antagonizują to, co naturalne i co zostało wyprodukowane w laboratorium. Szczęśliwie rozwój nauki pozwala nam korzystać zarówno z tego, z czego korzystali nasi przodkowie, jak i z leków nowej generacji, nierzadko powstałych zresztą na bazie naturalnych procesów (vide: historia wynalezienia penicyliny, która przecież w swoim czasie również była nowością).
Człowiek nigdy nie powinien zapominać, że jest częścią świata natury, a zatem otaczają go również obecne w niej elementy, które mają potencjał leczniczy. Natura jest jednak niedoskonała, a jej prawa bywają okrutne. Fakt, że za sprawą współczesnej medycyny czy farmacji możemy uniknąć śmierci lub niepełnosprawności, które „naturalnie” stałyby się naszym udziałem, zasługuje na docenienie.