Mówiąc z przyzwyczajenia naszym bliskim „zadzwoń, jak dojedziesz do domu”, w większości przypadków nawet nie bierzemy pod uwagę, że moglibyśmy po tych słowach stracić z nimi kontakt na wiele lat lub na zawsze. Osoby, których bliscy zaginęli bez śladu, na własnej skórze doświadczyły tragedii polegającej na nagłym i często zupełnie niespodziewanym „rozpłynięciu się w powietrzu” krewnego bądź przyjaciela. Niewiedza dotycząca tego, gdzie znajduje się ich ukochana osoba, przypomina najbardziej okrutną torturę psychologiczną, którą może zadać los.
Kamery, telefony i nicość
Jednym z naszych atawistycznych, pierwotnych mechanizmów związanych z relacjami jest ten, który każe nam dążyć do posiadania informacji, gdzie znajdują się ważne dla nas osoby. Oczywiście najłatwiej jest zaobserwować ten sposób wyrażania więzi w odniesieniu do dzieci i ich opiekunów: rodzice czy dziadkowie rzadko „spuszczają z oczu” swoje pociechy, a w przypadku dzieci starszych bawiących się poza domem – proszą, by co jakiś czas „przyszły się pokazać”. Jednak ta pierwotna troska znajduje wyraz także w relacjach między dorosłymi: chcemy przecież wiedzieć, gdzie jest i o której wróci współmałżonek, który idzie na spotkanie biznesowe, i gdzie spędzają wakacje nasi przyjaciele. Ta potrzeba wiedzy jest (i była przed tysiącami lat) potrzebna do zapewniania bezpieczeństwa członkom „plemienia” (które współcześnie stanowi zwykle rodzina i grupa przyjaciół) – kiedy więc wiemy, gdzie są nasi bliscy, czujemy spokój, zaś brak tej informacji wywołuje dyskomfort. Nagłe zaginięcie bliskiej osoby jest więc „atakiem” na nasze pierwotne mechanizmy społecznościowe, wyrwą w poczuciu względnego uporządkowania naszego świata. Sytuacja, w której – mimo istnienia kamer, monitoringów i telefonów z nadajnikami GPS – ktoś, kogo kochamy, rozpływa się w nicości, jest alarmem nie tylko w mediach, ale i naszych układach nerwowych. Stan kompletnej dezorientacji, przerażenia i niepewności często utrzymuje się tak długo, jak trwają poszukiwania. Na szczęście ze statystyk policyjnych wynika, że większość zaginięć, które są zgłaszane służbom, to nie są zaginięcia długotrwałe, lecz takie, które szybko kończą się odnalezieniem bliskiej osoby – w ciągu pierwszych 24 godzin odnajdywanych jest około 30 proc. zaginionych, w ciągu pierwszych 48 godzin około 54 proc., w ciągu pierwszych 7 dni – około 77 proc., a w ciągu pierwszych 30 dni od przyjęcia zgłoszenia – ponad 90 proc. wszystkich zaginionych.
Niestety nie wszystkie zaginięcia kończą się tym, że zaginiony wraca do rodziny cały i zdrowy – odnalezieniem jest także ujawnienie zwłok danej osoby. Jest to oczywiście finał tragiczny, ale w takiej sytuacji bliscy mają chociaż możliwość pożegnania ukochanego członka wspólnoty i zamknięcia etapu poszukiwań, który jest niezwykle wykańczający emocjonalnie.
Poszukiwania jak hazard
Okoliczności zaginięć dorosłych, dzieci i młodzieży są najróżniejsze – niektóre mają tło zagadkowo-kryminalne, inne przypuszczalnie wiążą się z targnięciem na własne życie lub oddaleniem od rodziny. Rodziny osób zaginionych łączy jednak specyficzny stan psychiczny, który może utrzymywać się przez bardzo długie lata: jest to stan „zawieszonej” żałoby, która nie może się ani właściwie zacząć, ani tym bardziej zakończyć. Śmierć bliskiego potrafi być bolesna, zaskakująca, może zdezorganizować życie na pewien czas – jeśli jednak ukochanego zmarłego pożegnamy i opłaczemy, to po pewnym czasie (zwykle po około roku) proces żałoby się domyka, a bliscy – choć czasem z trudem – akceptują to, że ktoś odszedł już na zawsze. Zmarłej osobie można zorganizować pochówek, odwiedzić jej grób, zapalić znicz i złożyć kwiaty w rocznicę śmierci lub Dzień Zaduszny. W przypadku zaginięcia jednym z największych koszmarów jest to, że – nawet jeśli przypuszczamy, że dana osoba nie żyje – nie możemy zobaczyć i pożegnać jej ciała, a tym samym przejść procesu godzenia się ze stratą. W przypadku osób, które zaginęły wiele lat temu i do tej pory nie zostały odnalezione, rodzina często przez dekady nie umie „zamknąć” sprawy i zawnioskować o uznanie danej osoby za zmarłą. Być może porównanie to wyda się komuś nieadekwatne, jednak sądzę, że sytuacje osób, które poszukują swoich zaginionych bliskich przez wiele, wiele lat i inwestują w to ogromne środki, można porównać do położenia osoby uprawiającej nałogowo hazard. Tak, oczywiście, motywy działania zrozpaczonego członka rodziny i hazardzisty są inne – podobny jest jednak mechanizm, który każe „poczekać jeszcze trochę”, „sprawdzić jeszcze jedno miejsce” czy „zapłacić jeszcze jednemu jasnowidzowi” – działania te często skazane są na niepowodzenie i nie pozwalają zamknąć przeszłości, choć przez chwilę dają nadzieję na „wygraną” i na moment redukują napięcie. Każdy drobny ślad, każda pozornie nieznacząca informacja potrafi na nowo rozniecić nadzieję rodziny, która – kiedy kolejny trop okazuje się prowadzić donikąd – otwiera na nowo czas pustki i rozpaczy. Jak można się też domyślać, ludzie znajdujący się w ekstremalnie trudnym położeniu, ale jednocześnie zdeterminowani, padają ofiarami wyjątkowo okrutnych oszustów: nieskutecznych pseudodetektywów czy „jasnowidzów”, zbijających czasami prawdziwe fortuny za sprawą mamienia rodzin obietnicą powrotu poszukiwanej osoby. Historie zaginięć bez śladu bywają dla rodziny tak wielkim stresem i traumą, że czasami doświadczenia te są „przekazywane” z pokolenia na pokolenie – łańcuch cierpienia się wydłuża.
„Godzina dwudziesta przynosiła lęk”
W pewną grudniową, śnieżną noc mężczyzna ubrany w znoszony brązowy płaszcz wyszedł z domu do oddalonego o dwa kilometry garażu, aby zrobić amatorski przegląd swojego samochodu przed wyjazdem do rodziny na święta. W domu czekała na niego młoda żona (będąca w końcówce ciąży) i czteroletni syn. Niestety, mimo upływających godzin i spadającej temperatury Marek – bo takie imię nosił ów mężczyzna – wciąż nie wracał, a jego żona i syn doświadczali najgorszych możliwych uczuć i myśli. Historia ta odcisnęła piętno nie tylko na życiu żony i syna Marka, ale także na życiu Anny, córki jego córki, która tej zimowej nocy wciąż mieszkała jeszcze pod sercem swojej mamy. Kobieta – dziś już dorosła – w taki sposób wspomina swoje dzieciństwo i wczesną młodość: – Mama zawsze była nadopiekuńcza i trzymała mnie „pod kloszem”. Miałam pozwalane na dużo mniej niż moje koleżanki. Nie było opcji, żebym nocowała u kogoś albo żebym poszła sama na imprezę. Zawsze musiałam być w domu o dwudziestej – godzina dwudziesta przynosiła lęk. Kiedyś usłyszałam od mamy, że pierwszą nocą, którą będę mogła spędzić poza domem, będzie studniówka. Oznaczało to, że mogłam zapomnieć o osiemnastkach i sylwestrach ze znajomymi, nawet kiedy byłam już nastolatką. Z drugiej strony – jako pierwsza w podstawówce miałam telefon komórkowy, który miał mi oczywiście służyć do tego, żeby kontaktować się z mamą i ojczymem. W drugiej klasie liceum poznałam chłopaka i zakochałam się w nim bez pamięci. Mama zabroniła mi iść z nim na połowinki w jego liceum. Bardzo to przeżyłam i zbuntowałam się po raz pierwszy. Wyłączyłam telefon i uciekłam do babci. Babcia mnie przyjęła, pocieszyła, ale jednocześnie kazała wrócić do domu przed dwudziestą. I wtedy opowiedziała mi, że mój dziadek Mareczek zaginął na prawie dwa tygodnie, gdy była jeszcze w ciąży z mamą, a jej o dwudziestej tego dnia zaczęły się skurcze. Po raz pierwszy usłyszałam, jak bardzo babcia bała się wtedy, że dziadka zabito lub że zabrała go milicja, bo podobno angażował się w ruch oporu. Miała wizję, że zostanie sama z dziećmi, a nie miała wtedy stałej pracy ani oszczędności. Na szczęście dziadek odnalazł się – został potrącony przez samochód, a sprawca zbiegł. Podobno dziadek doznał wtedy urazu głowy, na skutek którego był w jakimś szoku i poszedł pomieszkiwać do swojego kuzyna. Wtedy zaczęłam rozumieć, skąd u mamy te wszystkie lęki. Zastanawiam się, czy cierpiałaby jeszcze bardziej, gdyby dziadek wtedy zginął lub nie odnalazł się już nigdy. Jednak nie oznacza to, że później w życiu nie próbowałam „nadrobić” czasu spędzonego pod kluczem w domu – zrobiłam wiele głupich rzeczy, by udowodnić, że nie jestem niczyją własnością i mogę robić, co chcę. Może gdybym wcześniej znała historię rodziny, gdyby mama mi o tym wszystkim powiedziała, uniknęłabym niektórych eksperymentów z alkoholem, nocnych jazd po mieście i towarzystwa osób, które łamały prawo na różne sposoby.
Historia Anny dobitnie wskazuje na to, że oddziaływanie zniknięcia bliskiej osoby nie zawsze kończy się wraz z jej odnalezieniem. „Siła rażenia” zniknięcia bez śladu i związanej z nim nierozwiązanej żałoby może natomiast stanowić „spadek”, który przekazywany jest dalej i dalej. Izabela Jezierska-Świergiel z Fundacji ITAKA tłumaczy: „Bardzo często sprawy poszukiwań po rodzicach przejmuje rodzeństwo zaginionych. Rodzice się starzeją, nie mają już sił szukać. Zajmują się tym brat, siostra, kuzyni. Oni udzielają się w mediach.
Te sprawy dostają nowe życie. Niekiedy udaje się je rozwiązać” (w: Anna Gronczewska, Zaginieni. Historie ludzi, którzy przepadli bez śladu, Warszawa 2024).
„Przymus poszukiwania” w przypadku dzieci nie kończy się więc na opiekunach.
True crime a zaginięcia
Podcasterom true crime czasami zarzuca się epatowanie okrucieństwem, rozbudzanie fascynacji ludźmi, którzy nie powinni być dla nikogo inspiracją czy monetyzowania ludzkich tragedii – jednak trzeba uczciwie przyznać, że to właśnie popularyzacja opowieści o prawdziwych zbrodniach pomaga nagłaśniać temat zagadkowych zaginięć. To między innymi twórczość Justyny Mazur-Kudelskiej, Olgi Herring czy Marcina Myszki sprawia, że perspektywa osób, których bliski zniknął bez śladu, przedostaje się do mainstreamu – a jak wiemy, zainteresowanie mediów i rozgłos wokół danego zaginięcia mogą być bardzo pomocne w odnalezieniu osoby. Popularyzacja kanałów poświęconych zbrodniom i tajemniczym zniknięciom pomaga także obalić niektóre mity dotyczące zaginięć, jak np. ten, zgodnie z którym aby zgłosić czyjeś zaginięcie, trzeba odczekać 48 godzin od ostatniego kontaktu, albo ten, według którego zniknięciami nastolatków nie ma się co przejmować, bo oznaczają one zawsze po prostu ucieczkę z domu. Kilkanaście lat temu tematem zaginięć interesowało się wąskie grono specjalistów, osób angażujących się w pomoc i – niestety – ludzi, których taki dramat dotknął osobiście. Telewizyjny program poświęcony tematyce zaginięć Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, choć bez wątpienia był potrzebny i cieszył się niemałą oglądalnością, nie miał szans dotrzeć do tak wielu osób, jak treści oferowane przez współczesnych twórców internetowych. Dziś setki tysięcy ludzi wiedzą już, że w sytuacji zaginięcia liczy się czas, a zniknięcie każdej jednej osoby – niezależnie od jej wieku – trzeba traktować poważnie. Popularyzacja true crime „poucza” nas także, od kogo i jakiej pomocy możemy oczekiwać w razie zaginięcia bliskiej osoby: jest to w pierwszej kolejności policja, a także Fundacja Itaka.
Osobiście życzyłabym każdemu z nas, aby ta wiedza nigdy w praktyce nam się nie przydała.
Imię bohaterki i niektóre szczegóły historii zostały zmienione.