Pojechałem do Włoch po raz pierwszy, mając w kieszeni sto dolarów. No więc – jechać czy nie jechać i pracować jeszcze dziesięć lat, żeby było wygodnie. (…) Zdecydowałem, żeby jechać po kozacku, i wspinając się na schody różnych zabytkowych wież i snując się po woskowej tafli muzeów – kląłem jak szewc, że to ostatni raz”. Oczywiście, że nie był to ostatni raz…
W permanentnej podróży
Właściwie od tego momentu Zbigniew Herbert zaczął podróżować i nigdy nie zważał ani na ilość pieniędzy, ani na warunki, ani na wygody. Brał ze sobą do walizki książki, do plecaka chował zeszyty i notesy. Przydawały mu się w muzeach, kiedy stawał przed dziełami dawnych mistrzów, na brzegach mórz i oceanów, gdy kontemplował krajobraz. Lubił wędrówki samotne, ale także świetnie mu się zwiedzało z przyjaciółmi. Chociaż należy zaznaczyć, że termin „zwiedzać” zbyt kojarzy się z typowym turystycznym objazdem z przewodnikiem w ręku. Dodajmy: najczęściej bezrefleksyjnym. W tym rozumieniu Herbert był anty-turystą. W zapiskach do planowanego eseju o podróżowaniu dawał rady: nie zaliczać wszystkich zabytków, wybrać dwa lub najwyżej trzy, a resztę czasu poświęcić na wszystko to, co tworzy atmosferę miejsca: spotkania z ludźmi, smak wina i potraw, zapachy, język. No i mieć ze sobą notes, prowadzić w nim zapiski, coś w rodzaju dziennika. Obserwować i być ciekawym. Doskonały podróżnik potrafi słuchać: wszystkiego i wszystkich. W wierszu Podróż ujął to tak:
„Jeśli wybierasz się w podróż niech będzie to podróż długa
wędrowanie pozornie bez celu błądzenie po omacku
żebyś nie tylko oczami ale także dotykiem poznał szorstkość ziemi
i abyś całą skórą zmierzył się ze światem”.
Korzystając ze stypendiów, nagród, poetyckich spotkań, zaproszeń, wielokrotnie mieszkał w Paryżu, Londynie, Los Angeles, Berlinie, poznawał Włochy, Grecję, Holandię, Niemcy, chodził po ulicach Jerozolimy i Wiednia. Przeglądając kalendarium jego życia, ma się wrażenie, że był w permanentnej podróży. Na przykład rok 1964 wyglądał tak: Francja, Włochy, Grecja, Francja, Niemcy, Austria. Wiele z tych miejsc go nie zachwycało, ale kilka poruszyło do głębi i zaowocowało literaturą piękną: tomami esejów Barbarzyńca w ogrodzie, Labirynt nad morzem, Listy z Delft, Martwa natura z wędzidłem.
Zbigniew Herbert, ur. 29.10.1924 r. we Lwowie, zm. 28.07.1998 r. w Warszawie fot. Wikipedia/Aleksander Janta
Italia
W 1958 r. miał 34 lata i wydane dwa tomiki wierszy, które spotkały się z entuzjastycznym przyjęciem. Podczas pobytu na stypendium w Paryżu otrzymał zaproszenie do Spoleto. Umbryjskie miasteczko, które go oczarowało, było tylko przystankiem, trasa podróży włoskiej była już zaplanowana, notesy zapełniały się włoskimi słówkami i szkicami. Po małych miasteczkach i ich katedrach prowadził go Pierro della Francesca. Dotarł do Rzymu, gdzie spędził parę dni (był zawiedziony), potem Neapol, powrót do Toskanii, gdzie Orvieto, Florencja, Siena (zachwyt!), Rawenna i Wenecja. To wszystko w miesiąc. Intensywna wycieczka sprawiła, że śródziemnomorska kultura stała mu się jeszcze bliższa, jeszcze bardziej realna, bo poznana zmysłami. Owocem tego był zbiór esejów zatytułowanych Barbarzyńca w ogrodzie, nad którym pracował długo, zbierając materiały, siedząc w bibliotekach, przeglądając katalogi malarstwa. Lubił te poszukiwania nawet bardziej niż samo pisanie. Tłumacząc czytelnikowi, czym właściwie jest ten tomik esejów, napisał, że: „Sprawozdaniem z podróży. Pierwsza podróż realna po miastach, muzeach i ruinach. Druga – poprzez książki dotyczące widzianych miejsc”. Pełne erudycji nawiązania do tego, co widzialne, mieszały się z opisami jedzonych w trattoriach potraw, wiadomości z historii sztuki zyskiwały subiektywizm, na jaki pozwalała forma eseju. Najwięcej emocji wzbudziła w nim Siena. To w szkicu jej poświęconym Herbert napisał: „Życie jest piękne i ludzie są dobrzy”, a nawet: „Jeśli nie bałbym się tego słowa, powiedziałbym, że byłem szczęśliwy”. We Włoszech szukał przeszłości i ją znalazł, nawiązał kontakt, będzie do niej powracał, do tego „królestwa pinii, świerszczy i cyprysów”. W 1964 r. pojedzie do Vottery, gdzie szukał śladów Etrusków, o których przygotuje szkic, objedzie też niemal całą Sycylię. „Kiedy zwiedzał, nic go nie obchodziło – wspominała jego żona. – Na wszystko patrzył wzrokiem, którego nie widziałam nigdy u nikogo. Uczył patrzenia na sztukę”.
Hellada
A potem pojechał do Grecji i całą swoją miłość przelał na Helladę. Spuścizna kultury helleńskiej była dla niego zawsze ważna, to w jej szaty ubierał często bohaterów swoich wierszy. Boi się, że jego wyobrażenia okażą się cudowniejsze niż rzeczywistość. Na przykład Akropol – a jeśli nie zachwyci? Jeśli rozczaruje? Jeśli będzie musiał wyrażać podziw tylko dlatego, że tak reagowali wszyscy jego poprzednicy? Czy warto sprawdzać? Było warto, Akropol oglądał w różnych porach dnia, w różnym świetle, nocą („Siadywałem na Wzgórzu Muz, tuż koło pomnika Filopapposa. Z dołu, z ubogiej dzielnicy Plaka, dochodził gwar banalny i codzienny. Białe domy jarzyły się wapnem w ciemności. W powietrzu unosiła się woń baraniny, oliwy i czosnku. Akropol w wieńcu cebulowych zapachów”). Wielokrotnie dotykał nagrzanych słońcem kolumn, spacerował po chłodnych salach muzeum. Potem kilka dni na Krecie, Peloponez. Wszędzie towarzyszą mu mitologiczne bóstwa, patrzy oczami homeryckich bohaterów. Po powrocie przegląda swoje notesy, których kartki są gęsto zapisane i zarysowane. Powstają z nich dwa tomy: Diariusz grecki i Labirynt nad morzem, który zostanie wydany dopiero w 2000 r. Herbert poznaje Grecję nie tylko tę archeologiczną, zamkniętą w grobowcach, ale i żywą, pełną zapachów (naprawdę wąchał marmur!) i smaków, przypadkowych ulic, niezaplanowanych wrażeń. Próbuje opisać krajobraz, który go zaskakuje, bo wcale nie jest „przedłużeniem włoskiego”, jak myślał. W Labiryncie sporo jest przemyconych wiadomości historycznych, ale to w opisach gór, morza i nieba, w zmierzaniu się słowa z krajobrazem, Herbert wykazał swój największy kunszt. Każdy z greckich szkiców mówi przede wszystkim o trwaniu, o przemijaniu i o klęsce. Cywilizacji, budowli. Patrząc na sprowadzony do szkieletu Akropol, zapisał: „Jeśli czerpałem osobliwe uczucie szczęścia zagrożonych, to wypływało ono chyba z uświadomienia sobie tego niezwykłego faktu, że «udało mi się jeszcze zdążyć», zanim on i ja podzielimy los wszystkich tworów ludzkich na ciemnym przylądku czasu, przed niewiadomą przyszłości”.
Do Grecji wracał wiele razy, podróżował kutrem rybackim, pieszo, autobusem, na grzbiecie osła, samotnie lub z przyjaciółmi. Po powrocie napisał jeden z najlepszych swoich wierszy, Modlitwa Pana Cogito – podróżnika, o czym poinformował swoją żonę: „Pan Cogito napisał wiersz o podróżach w formie modlitwy”. To hymn dziękczynny, w którym wspomina miejsca, a przede wszystkim ludzi, ich dobroć i łaskawość. Prosi: „żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia/a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który pragnie źródła”.
Niderlandy
Herbert nie był turystą, był pielgrzymem. Pielgrzymował też po muzeach, by patrzeć na obrazy, studiować pociągnięcia pędzlem, w którym odnajdywał osobę. „Cztery godziny przed Vermeerem” – pisał w liście do żony. Sztuka niderlandzka w pewnym momencie zaczęła do niego przemawiać głośniej niż włoska, Vermeer zaciekawił go mocniej niż Fra Angelico. Krajobraz północny zaintrygował, był przeciwwagą dla błękitów i lazurów Morza Śródziemnego. Owocem holenderskich peregrynacji jest zbiór szkiców Martwa natura z wędzidłem. Choć dotyczą przede wszystkim malarstwa, to stanowią przy okazji coś w rodzaju przewodnika po niderlandzkiej kulturze. Anegdoty, fakty, wrażenia, trochę gawędy i dużo sztuki – Martwą naturę… czyta się wyśmienicie. Możemy patrzeć na obrazy mistrzów oczami poety, nie historyka sztuki, nie krytyka.
W latach 80. Herbert był już chory: dopadała go depresja na przemian z atakami manii, ale i ciało było bardzo słabe: astma, choroby serca, zadyszki. Mimo to wsiadał do samolotu, korzystał z wózka inwalidzkiego, nie obawiał się zasłabnięć, pogorszenia, po którym lądował w szpitalach. Mam przed oczyma człowieka, który chce zdyscyplinować swoje ciało, walczy z nim do końca, po to, by jeździć, a jeździć po to, by wejść do muzeum i kontemplować sztukę. Zdążył jeszcze zwiedzić wystawy poświęcone Rembrandtowi, Prado w Madrycie i Pinakotekę w Monachium, marzył jeszcze o Italii.
„Panie/dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny” – tak zaczyna się jego – podróżnika – modlitwa.