Owszem, uwikłał się w takie a nie inne czasy. Tak, był głosem prześladowanych w czasach niewoli. Uciemiężonych i tych, którzy nie mieli głosu, bo ich go pozbawiono. Złamanych, zastraszonych. Za nich mówił o odwadze, o tym, że jest prawda i trzeba jej bronić. Mówiono o nim, że był naszym polskim czołowym moralistą. Największym antykomunistą wśród poetów. W czasach stanu wojennego czerpano siłę z jego poezji, podpierano się jego słowami. Ale jemu wcale nie zależało na takiej wieszczej postawie, nie zamierzał także tworzyć ku pokrzepieniu serc. Nie był zachwycony tym, że solidarnościowi bardowie, Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski, wykorzystywali jego utwory do swoich pieśni, które szybko, przegrywane z kasety na kasetę, stawały się hymnami Polski podziemnej, niepodległej, walczącej. Po prostu nie cierpiał patosu. Czytaliśmy w liceum jego wiersze z zapartym tchem, porządkowały świat i sumienie. Zachwycała nas jego mądrość, klarowność, klasyczne piękno, erudycja. Nie interesowała mnie nigdy polityka, ale uniwersum owszem. Poezja Herberta była jasna jak słońce, oświetlała proste drogi – co nie znaczy łatwe. Pilnował porządku etycznego, nigdy w niego nie zwątpił. Wierzył w dobro i wolność, nie uznawał półprawd, półśrodków, brzydził się układami i kłamstwem. Za szczerość zapłacił wykluczeniem towarzyskim.
Zbyszeczek
W biografii zatytułowanej Pan od poezji Joanna Siedlecka zebrała wiele wspomnień jego dawnych przyjaciół. Barwnie opowiadają zwłaszcza o pierwszym okresie życia Zbigniewa Herberta. To Polska powojenna. Rodzice Zbigniewa mieszkają w Sopocie, przyjechali tutaj ze Lwowa, on bryluje w towarzystwie literatów. Nie jest przystojny: mały, z perkatym nosem, lekko kuleje. Za to jest czarujący i z tego powodu ma niezwykłe powodzenie u pań. Wszystkie wspomnienia przywołują wieczory przy kieliszku w modnych kawiarniach, tańce, podrywy, kolejne mieszkania, kolejne miasta, kolejne kobiety. Od początku problemy z pieniędzmi, waletowanie w pokoju w kilka osób, dorywcze prace. Jego znajomi z tamtych czasów mówią o nim, że był wesoły, ale jednocześnie złośliwy. Że nosił maski, ale potrafił mówić wprost, co myśli, nie zwracając uwagi na to, czy taka szczerość się mu opłaca. „Zbyszeczek” – mówili o nim koledzy od kieliszka i zabaw, dyskusji i poezji, naśmiewania się z tych, którzy świetnie zaczynali się czuć z socrealistycznymi wytycznymi. Nie podlizywał się wielkim nazwiskom, ale wtedy mógł: to były czasy sprzed Pana Cogito, niewielu go doceniało, pisał głównie do szuflady, od czasu do czasu drukował coś: wiersz, felieton, esej. Ciekawe, że wtedy jeszcze nie lubił rozmawiać o Lwowie, mieście, w którym spędził swoją młodość. Pozostawił Lwów w 1944 r., gdy wyjechał razem z rodzicami. Potem wiele razy mówił, że brał udział w konspiracji, niektórzy myśleli, że stąd jego kalectwo. Ale nie: kulał z powodu zwykłego wypadku na nartach. A dowodów na jego konspiracyjną przeszłość w AK dotąd nie udało się znaleźć. Za to on sam o swoim pokoleniu pamiętał, o pamięć o nim wołał. Ci, których „zdradzono o świcie” stali się jego obsesją. Kiedy już w latach 50. zaczął wyjeżdżać za granicę na stypendia, zawsze wracał. Nie wyobrażał sobie zostać na emigracji, porzucić ojczyznę, żeby „żyło się łatwiej”. Czuł się odpowiedzialny wobec tych, którzy nie mieli takiej możliwości, dla niego był to wybór moralny. Znajomi prosili o azyl i dostawali go, wybierali „wolność”. On zostawał tak długo, jak pozwalała mu na to wiza… i wracał.
Pan Cogito
Najważniejszy bohater wierszy Herberta pojawił się w tomiku z 1974 r. „Wymyśliłem tę postać, żeby mówiła za mnie, bo sam bardzo nie lubię bezpośrednich zwierzeń. Ale nie zawsze się z nią zgadzam” – mówił Zbigniew Herbert w wywiadzie dla Polskiego Radia. Stawiał Pana Cogito w różnych sytuacjach życiowych, które zmuszały do wyborów. Wkładał w jego usta poglądy najważniejszych dla siebie moralistów, nazywał po imieniu dobro i zło. Ironiczny, a jakże mądry. Mówił, że przecież każdy poeta stwarza osobowość poetycką, a ta, którą on stworzył, jest zdecydowanie lepsza od niego samego. Wprawdzie kobiety mogłyby mu wiele zarzucić, bo czarował i porzucał, to w wielu społecznych sprawach wykazywał się odwagą, jakiej wielu jego kolegów nie miało. Pisywał listy w obronie uciśnionych w czasach „Prlu” (tak wymawiał – niefonetycznie), a to mu się zdecydowanie nie opłacało. Był zawsze jednym z ich pierwszych sygnatariuszy, a był to okres przyjaźni z Adamem Michnikiem. Z powodu niektórych podpisów stał się poetą zakazanym, nie wolno go było drukować. Uwielbiał podróże, których owocem są zbiory eseistyczne, na przykład Barbarzyńca w ogrodzie. „Co jest najbardziej fascynujące w odkrywaniu nowych miejsc? Wylądować wieczorem w jakimś mieście, którego nie znam, które przeczuwam, o którym czytałem. Złożyć walizki w pokoiku hotelowym i zanurzyć się w to miasto. Jest to przygoda prawie miłosna” – mówił Herbert. Ja wciąż podróżuję do Grecji z jego zbiorem esejów wydanych pośmiertnie pod tytułem Labirynt nad morzem. To książka, która została objęta zakazem publikacji w latach 70. Wrócił do Polski w 1981 r., potem wyjechał znowu, zamieszkał z żoną w Paryżu i ostatecznie, już bardzo chory, powrócił do Polski w 1992 r. Chyba bez przyjemności, z musu, we Francji nie mieli już za co żyć.
Wierny
Początkowo nagradzano go wszędzie, tylko nie w Polsce. Był znanym poetą już pod koniec lat 60. i to do tego stopnia, że wymieniano go jako kandydata na kolejnego literackiego Nobla. Tymczasem Nobla dostał najpierw Miłosz, który był początkowo znany na świecie jako tłumacz Herberta, a potem Szymborska. Chyba jednak czuł się rozczarowany. Ostatnie lata życia nie były dla niego łaskawe. A więc wypominano mu jego konflikt z Miłoszem – kłótnia dotyczyła żołnierzy AK, których Miłosz prowokacyjnie obraził. Dla Herberta to była sprawa honorowa. Poza tym, kiedy był pijany, nie panował nad językiem. Obrażał, zdarzało się, że się awanturował, nie przebierał w słowach. Środowisko paryskiej „Kultury” nie zapomniało mu takich zachowań. Był oburzony tym, co działo się w Polsce po 1989 r., układami z byłymi komunistami i działaczami partyjnymi. Nie mógł zaakceptować pojednawczych wódeczek dawnych bojowników o wolność z przedstawicielami tamtego reżimu. Publicznie atakował Miłosza i Michnika. Z kolei Michnik i jego gazeta dyskredytowali Herberta, twierdząc, że jest chorobliwie opętany nienawiścią; że ciemnogród, skoro domaga się dekomunizacyjnej lustracji, że alkoholik i wariat, że należy mu w związku z tym współczuć, a na pewno nie traktować jego antykomunistycznych obsesji poważnie. Owszem, Zbigniew Herbert od lat cierpiał na depresje lub stany depresyjno-maniakalne. Depresję topił w alkoholu – jak pół artystycznej Polski, dopóki nie zaczął się leczyć. „Ostatni rok miałem zły – pisał już w 1957 r. – Raz po raz wstępował we mnie szatan i jak wychodził, zostawiał we mnie robaki. Więc ja te robaki ten, tego do spirytusu, ale to nic nie pomagało, jeszcze gorzej było”. Rzucił jednak alkohol na rozkaz lekarzy, brał pigułki, walczył z depresją („nakładanie kaftanu bezpieczeństwa na mózg” – pisał w liście). Ale przyszły problemy z oddychaniem: poważnie zachorował na astmę, ostatnie lata nie wychodził z domu, leżał z rurką w krtani, cierpiał.
Z Miłoszem pogodził się przed śmiercią, z Michnikiem nie chciał. Nie mógł mu wybaczyć jednostronnej, politycznej interpretacji jego wierszy oraz bruderszaftu z Kiszczakiem. Za to po jego śmierci zrobiono z niego chorego z nienawiści „oszołoma”.
Zmarł jak wielu wielkich przed nim: w szpitalu, nierozpoznany, leżał anonimowo na korytarzu, zanim lekarze zawieźli go do sali reanimacyjnej. Może i lepiej, bo nie znosił patosu, wielkich słów. Prawda, piękno, harmonia – zwykłe sprawy. I żeby choć dążyć do przyzwoitości, jej pragnąć.