Już się niektórzy krytycy krzywią, że oto biografia odbrązawiająca; że autor pastwi się nad poetą, bo taka teraz polska moda; że te dwa tomy to kontynuacja nagonki na poetę, która zaczęła się jeszcze za jego życia. I w ten sposób rozmowa o Herbercie znów zaczyna kręcić się wokół spraw drugorzędnych – tych mitologii, jakie sobie tworzymy, nie pozwalając wybitnym jednostkom na upadki, słabości i wady. Nawet na choroby, które od dawna nie powinny już być powodem do stygmatyzacji, a okazuje się, że wciąż są.
Oblicza
Autor nie chciał stawać po żadnej ze stron sporu o Herberta. Sądzę, że zamierzał podarować czytelnikowi uczciwą biografię poety, którego twórczością jest zafascynowany. Starał się podawać fakty w sposób obiektywny, w większości oddając głos świadkom, z rzadka wydając swoje opinie. Jest delikatny w osądach, właściwie ich unika. Jeśli w ogóle można poznać człowieka poprzez jego notatki, wspomnienia jego bliskich, no i jego twórczość – to się udało.
Czy coś mnie zaskoczyło? Tyle się mówiło i pisało o umiłowaniu Herberta do mocnych trunków, tyle o jego kochliwości i słabości do kobiet, tyle o kłótni z Miłoszem, tyle o wybuchach gniewu i tyle o jego strasznej chorobie, która według niektórych sprawiła, że nie wiedział, co mówi. Dlatego jego ostre poglądy kwitowano krótkim i lekceważącym słowem: wariat. Pośród tych jego oblicz, coraz chętniej otaczanych plotkarską ciekawością, a w książce przez Franaszka podanych na szczęście bez anegdotycznej sensacji, poznaję Herberta bardzo ludzkiego. A także świat, w jakim żył: ten świat poetów, malarzy, twórców, pisarzy, tłumaczy, dla zwykłego zjadacza chleba świat niedostępny. Wszystkie najważniejsze postacie literackiej Europy drugiej połowy XX w. spotykają się tu ze sobą, rozmawiają, piją wódkę, kłócą się, spacerują, tworzą, kochają. I całe szczęście – piszą listy.
O Herbercie-patriocie napisano już za dużo i z każdej strony. Herbert-moralista obecny jest w każdym podręczniku do języka polskiego (aż dziw, że 20. rocznicy jego śmierci nie wykorzystano w tegorocznych tematach maturalnych). W książce Franaszka spotkałam za to Herberta cierpiącego, który szuka ukojenia w podróży.
Poeta w podróży
Podróżuje cały czas, niemal non stop, tak jakby bał się gdzieś osiąść na stałe. Pół roku tu, kilka miesięcy gdzie indziej, rok jeszcze dalej. Nawet kiedy już wróci do Polski i będzie miał w Warszawie swój dom, a w nim biblioteczkę, to nadal będzie ciągle gdzieś wyruszał. Potrzebował przestrzeni nowej, choćby pustego mieszkania, z którego rzadko będzie wychodził. Najpierw stypendia, dłuższe rezydencje, krótkie wyjazdy po odbiór nagrody, spotkania literackie, wreszcie zaplanowane podróże. Mieszka a to u znajomych, a to w jakimś hotelu. Odwiedza muzea, biblioteki, wyjeżdża za miasto miejskim autobusem, odżywia się naturą, pejzażem i sztuką. Potem zapisuje: „Pierwszy dzień, pierwsza noc, pierwszy poranek w obcym kraju, kiedy doświadczamy dziwnego uczucia, że wszystko tu jest inne, zapach, powietrze, kręcone schody, gwiazdy, niepojęty śmiech i niepojęty płacz”.
Wędruje najczęściej samotnie, czasem towarzyszy mu przyjaciel lub para przyjaciół. Broń Boże, nie ma ze sobą przewodnika, nie chce być przecież turystą! Korzysta z pociągów, autobusów, czasem z autostopu. Poznaje w ten sposób Wielką Brytanię, Włochy, Francję, Włochy i Grecję, a do wielu z tych miejsc lubi wracać. Uwodzi go śródziemnomorski pejzaż i starożytna kultura. Grecję zwiedza z Iliadą pod pachą albo wędruje śladami Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Franaszek zauważa, że wtedy „łowił tematy”. Katarzyna Herbert, żona poety, wspominała: „Chciał odkryć wszystko, wszystko, co mógł zobaczyć i czego dotknąć. (…) Kiedy zwiedzał, nic go nie obchodziło (…) Na wszystko patrzył wzrokiem, którego nie widziałam nigdy u nikogo. Uczył patrzenia na sztukę”.
Karmi się więc podróżami, kulturami, różnorodnością, którą się zachwyca, w której dostrzega piękno i którą się dzieli. Z zachwytem nad językiem wciąż czytamy zbiory esejów zgromadzone w tomach Barbarzyńca w ogrodzie, Labirynt nad morzem czy Martwa natura z wędzidłem.
Między manią a rozpaczą
Podróże były dla Herberta ucieczką od samego siebie, od tych demonów, które nie dawały mu spokoju i które usiłowały go zniszczyć. Cierpiał na chorobę dwubiegunową, którą zdiagnozowano u niego już w latach 60. Jego życie było nią naznaczone, okresy równowagi były mu niemal obce. To jest wieczna sinusoida: jest się w euforii – nie śpiąc, pisząc, pracując, znajdując siły ponadprzeciętne na nieustanną aktywność, niewyczerpane pomysły i emocje, które miały siłę napędzającą – a potem nadchodzi depresja, nie zwykła melancholia, twórczy smutek, ale druzgocąca niemoc, ciemność i pustka, bezsens, niewiara. Pobyty w szpitalach, rozmowy z psychiatrami, pomysły na leczenie, które Herbert ostatecznie przerywał, bo bał się, że lit pozbawia go świeżości spojrzenia, energii, z której składa się prawdziwe życie, czujności.
Szukał pocieszenia w alkoholu, który jednak tylko pogłębiał stany depresyjne. Choroba, o której szybko zaczęto w towarzystwie mówić i którą zaczęto tłumaczyć sobie osobowość, charakter i poglądy poety, spowodowała, że czuł się coraz bardziej samotny. Podobno z jej powodu przestano brać go na poważnie jako kandydata do literackiego Nobla: do Sztokholmu zaczęły docierać plotki i awanturach i zerwaniach kolejnych przyjaźni przez Herberta, o nieporozumieniach, pretensjach i hospitalizacjach (Giedroyć pisał w liście z 1991 r. na temat rozpoczętej przez siebie kampanii w sprawie nagrody dla Herberta: „Jeśli chodzi o Herberta, to niestety rezygnuję ze swoich zabiegów. On jest w fatalnej formie, w sposób zupełnie niebywały zraża sobie wszystkich ludzi i wygląda to na poważne zaburzenia psychiczne” – w rzeczywistości po prostu środowisko nie mogło znieść jego radykalnych poglądów politycznych).
Walka do końca
Zmaganie się Herberta z okresami manii i depresji jest heroiczne. Nie ma zamiaru się poddawać, walczy po swojemu, ucieka i pisze. Zdaje sobie sprawę z tego, że w okresie manii naraża się przyjaciołom, obraża ich. Niektórzy nie potrafią mu wybaczyć, potem do nich pisze, przeprasza.
Cichym bohaterem jest jego żona, Katarzyna, która ciągle go podnosi – i to dosłownie. Pojawia się na zawołanie, opiekuje się, znika, kiedy on sobie tego życzy, organizuje, karmi. Julii Hartwig zwierzyła się: „Jestem wierząca – więc myślę sobie, że jeśli Bóg kogoś doświadcza bardzo mocno, a nawet pozwala, żeby diabeł szarpał człowiekiem, to musi mu dawać też na to siły”. Pytana przez dziennikarza, jak znosiła różne alarmy, kiedy choroba się zaostrzała, a ona jechała czasem daleko i ratowała, powie, że nigdy się nad tym nie zastanawiała: „Pewnie z miłości takie rzeczy znosi się bezboleśnie. Miałam wielkie szczęście. Przecież stale byłam w obecności człowieka niezwykłego. A jego niezwykłość polegała między innymi na tym, że z całą mocą odrzucał chorobę, która go niszczyła. Jakby była poza nim. Nigdy się na nią nie zgodził”.
Chcę to życie pełne zmagań podsumować wierszem. Po powrocie z kolejnej, ponadmiesięcznej podróży po Grecji Herbert napisał jeden ze swoich najlepszych: „Modlitwę Pana Cogito – podróżnika”:
„pozwól o Panie (…)
żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia
a nade wszystko żebym był pokorny to znaczy ten który
pragnie źródła
dziękuję Ci Panie, że stworzyłeś świat piękny i różny
a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze i bez
wybaczenia”
Herbert. Biografia
Andrzej Franaszek
Znak 2018