Z daniem większości ludzi nie przystoi cieszyć się z czyjejś śmierci, a odejście bliskiej osoby powinno wywoływać smutek lub wręcz rozpacz. Potęga oddziaływania tego przekazu czyni jeszcze trudniejszą sytuację tych osób, które po śmierci krewnego odczuwają ulgę.
Gaśnięcie i ból
W „klasycznych” modelach żałoby, które opisane są w najbardziej popularnych podręcznikach do psychologii, można przeczytać, że żałoba jest procesem, który rozpoczyna się po otrzymaniu informacji o śmierci znaczącej osoby i która wiąże się z doświadczaniem różnych emocji: zarówno smutku i żalu, jak i złości. Proces żałoby przebiega oczywiście w różnym tempie i z różnym nasileniem u poszczególnych osób: znaczenie ma poziom dojrzałości żałobnika, jego relacja z osobą zmarłą, ale także okoliczności zgonu osoby, z której odejściem się mierzymy. Nagła śmierć, zwłaszcza młodej osoby, budzi zwykle szok, niezgodę i przerażenie – kruchość życia, z której teoretycznie zdajemy sobie sprawę, dotyka nas wówczas szczególnie. Inne uczucia wywołuje natomiast odejście osoby, która przez długi czas chorowała, cierpiała i wymagała opieki – czasami nawet całodobowej. Śmierć osoby, która „gasła” od długiego czasu, może wiązać się ze szczególną psychologiczną sytuacją, jaką jest rozpoczęcie żałoby już za życia drugiego człowieka. Dzieje się tak wtedy, gdy ktoś przez dłuższy czas zmaga się z nieuleczalną chorobą, a jego otoczenie (lub chociaż jego część) mają świadomość, że choremu zostało niewiele czasu lub że jego dni będą naznaczone głównie bólem, który trudno jest uśmierzyć. Proces pożegnania i nauki życia bez ukochanej osoby rozpoczyna się wówczas jeszcze wtedy, gdy dana osoba żyje, a to oznacza, że kiedy następuje rzeczywista, fizyczna śmierć, jesteśmy niejako pogodzeni z tym, co się wydarzyło i nie targają nami zbyt silne emocje. Dla osób, które doświadczają tego rodzaju żałoby, taki sposób jej przeżywania jest czymś zupełnie normalnym i adaptacyjnym. Człowiek, który widzi słabość i cierpienie bliskiej mu osoby, a dodatkowo nierzadko obserwuje, jak słabną jej władze umysłowe (chory np. przestaje rozpoznawać członków swojej rodziny i trudno nawiązać z nim kontakt), oswaja się ze świadomością, że życie rodzinne nie będzie wyglądało tak jak wcześniej, a kres życia mamy, babci czy dziadka musi wkrótce nadejść. Takie myślenie (któremu trudno odmówić racjonalności) chroni przed przechodzeniem żałoby dwukrotnie – po raz pierwszy podczas choroby, zaś drugi – po śmierci. Język ekonomiczny nie przystaje do powagi śmierci, jednak można powiedzieć – z całą ostrożnością i szacunkiem wobec odchodzących – że w ten sposób człowiek niejako oszczędza swoje psychiczne zasoby, które proces żałoby może znacząco nadwyrężyć.
Śmierć ciągle puka
Stwierdzenie owdowiałej kobiety, że dla niej jej chorujący latami na alzheimera mąż „zmarł” już dawno, nie musi oznaczać, że wdowa jest osobą zimną, wyrachowaną i zdemoralizowaną, a jedynie to, że przez lata towarzyszenia bliskiej osobie w cierpieniu uświadomiła sobie, że stan małżonka nie poprawi się, a ich więź nie będzie przypominała tej z początków wspólnego życia. Osoba w takim położeniu nie zasługuje na osądzanie i moralizatorskie komentarze, lecz zrozumienie – lub chociaż jego próbę. Śmierć kogoś, kto bardzo cierpiał i potrzebował pomocy w codziennych czynnościach, może przynieść rodzinie ulgę i wytchnienie – przede wszystkim dlatego, że bliskich nie dręczy już bezradność i ciągłe współczucie, ale również dlatego, że ustaje konieczność opieki nad umierającym, która stanowi zajęcie szlachetne, ale i obciążające. Sytuację rodziny osób odchodzących można porównać do życia w domu, do którego drzwi ciągle ktoś puka – i nigdy nie wiadomo, czy owa zakłócająca spokój persona przekroczy dziś próg, czy na razie pozostanie za nim. Tym „kimś” jest oczywiście śmierć, której dnia przybycia po zmarłego czasami nie da się przewidzieć. Czasami zatem przez kilka tygodni bliscy boją się odejść od łóżka chorego choćby na chwilę, by w kluczowym momencie nie był on sam. Trwanie przy odchodzącej osobie, czułość okazywana człowiekowi w agonii lub tuż przed nią może stanowić najbardziej wzniosły gest miłości – jest to jednak zadanie, które angażuje ciało i psychikę oraz często wymaga porzucenia lub „zawieszenia” innych obowiązków. Moment, w którym lekarz stwierdza zgon, bywa więc dla krewnych czy innych opiekunów swego rodzaju „zwolnieniem ze służby” i zdjęciem z czyichś barków ogromnego ciężaru. Problem polega na tym, że rozpoczynanie żałoby przed czyjąś śmiercią bywa przez otoczenie traktowane jako zdrożne, materialistyczne i egoistyczne – a surowa ocena rodziny i znajomych może sprawić, że u osoby, która doświadczyła straty, pojawi się poczucie winy i osamotnienia, a niekiedy nawet depresja.
„Boże, dziękuję, żeś go zabrał!”
Eryk wiedział, że dziadek umrze, mimo że jego otoczenie wciąż odwiedzało „gabinety” kolejnych uzdrowicieli i kupowało kolejne magiczne specyfiki, mające wyleczyć raka z przerzutami do kości. Dziś mężczyzna w taki sposób mówi o swoich przeżyciach. – Dziadek krzyczał i płakał pomiędzy kolejnymi dawkami leków przeciwbólowych. Nie jadł już właściwie nic, nie wypowiadał się pełnymi zdaniami, a w pewnym momencie nie mógł już nawet pić i dlatego poiliśmy go łyżeczką – opowiada. Na jego ciele pojawiały się coraz to nowe oznaki nadchodzącej śmierci. Tata i jego brat, mój wuj, musieli najpierw we dwóch myć go i przekładać z boku na bok – później dziadek tak wychudł, że wystarczał jeden z nich. Nie było wiadomo, czy to „dziś”, czy męka dziadka będzie jeszcze trwała. Powiedziałem kiedyś mamie, że lepiej, żeby dziadek już umarł – w odpowiedzi dostałem w twarz. Wybaczyłem jej, ale nigdy tego nie zapomnę. Od tamtej pory nic już nie mówiłem na ten temat, ale nie przestałem myśleć, że lepiej by było, gdyby dać dziadkowi spokój z tymi wszystkimi dziwnymi „lekami” i po prostu uśmierzać jego ból oraz godzić się z tym, że umiera. Z jednej strony chciałem być przy jego śmierci, z drugiej – bałem się tego, bałem się, że tego nie uniosę. Ostatecznie o śmierci dziadka dowiedziałem się, gdy byłem w szkole. Mama zadzwoniła i właściwie nie musiała nic mówić, bo po jej głosie już wiedziałem, co się stało. Miałem osiemnaście lat, poszukiwałem swojej tożsamości i buntowałem się przeciwko autorytetom, średnio chodziłem do kościoła, ale powiedziałem wtedy na głos: „Boże, dziękuję, żeś go w końcu zabrał!”. Mama, tata, wujek i babcia płakali na pogrzebie, ale po paru tygodniach w rodzinie zapanował spokój. Wiedzieliśmy, że dziadek już się nie męczy, że nie musimy czekać, aż odejdzie, bo to się już stało. Brakowało mi go i mimo upływu ponad piętnastu lat czasami nadal brakuje, bo był kochanym, czułym człowiekiem – ale wolę teraz go przy sobie nie mieć i rozmawiać z nim, stojąc przy jego grobie, niż patrzeć, jak pręży się z bólu, a cała rodzina jest nerwowa i jednocześnie nie może nic zrobić. Nie chciałbym nigdy więcej być świadkiem takich męczarni. Nie można też pouczać kogoś, jak ma żyć po czyjejś śmierci – na pewno nie wtedy, gdy nie wiemy, jak ta śmierć wyglądała. Sam też chciałbym umrzeć spokojnie. Może dlatego dbam o swoją sprawność, zdrowo jem, biorę odpowiednie suplementy i biegam – oby to przyniosło efekty.
Historia tego mężczyzny jest więc także opowieścią o tym, że własne mierzenie się z żałobą (zwłaszcza tą „niestandardową”) może uwrażliwić człowieka na potrzeby innych oraz skłonić go do refleksji nad własną śmiertelnością.
Pamięć mimo koszmaru
Osobie, która nigdy nie mierzyła się z przedwcześnie rozpoczętą żałobą, może się wydawać, że w takiej sytuacji tuż po pogrzebie i konsolacji następuje etap kojącego spokoju dla bliskich zmarłego. Rzeczywiście, konieczność opieki, podawania leków i mierzenia się z pytaniem, czy śmierć przyjdzie po krewnego dziś, czy może jutro lub pojutrze (a może wtedy, gdy akurat wyjdzie się na pół godziny na szybkie zakupy), staje się już przeszłością. Ale żałobnikom – zwłaszcza tym najbliżej związanym ze zmarłym – pozostaje jeszcze wiele psychologicznej „pracy”. Dni, których rytm wyznaczały wcześniej odwiedziny w szpitalu lub pielęgnacja chorego, nagle stają się dziwnie puste i prowadzące donikąd. Porządkowanie rzeczy po zmarłym uruchamia kaskadę pytań i wątpliwości, czy można było zrobić coś lepiej („może tej jednej odleżyny dało się jednak jakoś uniknąć?”). Musimy także pamiętać, że opieka nad umierającą osobą, jeśli trwa długo, może przyczynić się do problemów w pracy, kłopotów finansowych i trudności w relacjach. Nie jest łatwo (a czasami wręcz staje się niemożliwym) pełnienie w jednym czasie ról opiekuna np. chorującej babci, pracownika i ojca małych dzieci. Pracodawcy nie zawsze chcą, a małe dzieci nie zawsze umieją zrozumieć perspektywę kogoś, kto choć jest kierowany miłością i poczuciem odpowiedzialności, w niektórych aspektach życia jest za mało „aktywny”. Śmierć długo chorującej osoby (a właściwie zakończenie spraw związanych z pogrzebem) rozpoczyna więc również czas reorganizacji relacji, życia zawodowego i domowego. Czasami wręcz opiekun mierzy się z poczuciem porażki – osoba bliska zmarła i nie podziękuje jej za jej trud, przełożony z pracy zgłasza „zażalenia” w związku z nieobecnościami czy spóźnieniami, zaś inne relacje uległy ochłodzeniu. Między innymi dlatego warto doceniać osoby, które opiekują się śmiertelnie czy przewlekle chorymi osobami – wspierający także potrzebują wsparcia. Kolejnym „zadaniem” dla osób pozostających po zmarłych na skutek przewlekłych chorób jest zbudowanie w sobie pamięci o zmarłym. Krótko po śmierci przeważnie na „pierwszy plan” pamięci wysuwają się obrazy związane z cierpieniem zmarłego i jego ostatnich dni czy tygodni, które potrafią jawić się jako koszmar. W miarę upływu czasu jednak w sercach i umysłach żałobników powinny rozgościć się również wspomnienia sprzed czasu choroby lub wypadku. Nie chodzi o to, by wypierać pamięć najtrudniejszych chwil, ale o to, by nie uronić budujących, krzepiących momentów, które mogą się wydawać bardzo odległe. Osobiście sądzę, że proces konstruowania pamięci o zmarłym z uwzględnieniem zarówno trudów, jak i cudownych momentów, doskonale oddaje fragment tekstu piosenki Ocalić od zapomnienia Marka Grechuty z tekstem Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
„Ile w trudzie nieustannym/ Wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń/ Ile chlebów rozkrajanych/ Pocałunków, schodów, książek? (…) Więc ja chciałbym Twoje serce/ Ocalić od zapomnienia”.
To właśnie serce sprawiło przecież, że w ogóle podjęliśmy się trudnego zadania towarzyszenia w chorobie – nawet jeśli już w jego trakcie do naszego życia po cichu zakradła się żałoba.