Tytus Chałubiński napisał kiedyś, że gdyby nie wiara, nie optymizm, nie to przekonanie, że każdy, także najmniejszy, dobry uczynek nie jest dla ludzkości stracony, ręce by mu opadły. Posiadanie i pielęgnowanie w sobie pokładów optymizmu może ochronić nas nie tylko przed „opadnięciem rąk”, ale także przed zgorzknieniem i wieloma problemami zdrowotnymi. Nie każdy jednak, kto zachęca nas do „optymistycznego myślenia”, rzeczywiście promuje postawę godną rozsądnego optymisty – mroczną siostrą optymizmu jest bowiem toksyczna pozytywność, która bywa elementem popsychologicznych artykułów i motywacyjnych wystąpień.
Świat, na którym da się żyć
W języku potocznym mianem optymisty określamy często osobę, która zazwyczaj jest pogodna i często się uśmiecha, natomiast rzadko mówi o tym, co powoduje jej smutek i żal. Optymizm wydaje się nam synonimem zadowolenia i „nieprzejmowania się” tym, co w życiu trudne i niewygodne. Nie chciałabym (ani też nie mam takich kompetencji!) „zabraniać” nikomu takiego definiowania optymizmu – jednak sądzę, że warto uzupełnić postrzeganie tego zjawiska także o to, co na jego temat znajdziemy w źródłach psychologicznych. Według koncepcji Ryszarda Stacha, polskiego naukowca zajmującego się analizą różnych wcześniejszych koncepcji optymizmu, optymizm to „tendencja do spostrzegania, wyjaśniania i oceniania różnych zjawisk w kategoriach raczej pozytywnych oraz skłonność do przewidywania i oczekiwania wydarzeń pomyślnych” (Karolina Potempa, Optymizm a zdrowie, Medycyna Ogólna i Nauki o Zdrowiu, 2013). Zdaniem tego badacza (a także wielu innych psychologów) optymizm pomaga nam bezpiecznie adaptować się do zmian w środowisku, a także jest względnie stałą tendencją człowieka (nie można stać się optymistą czy pesymistą z dnia na dzień). Stach dokonał także podziału optymizmu na kilka rodzajów oraz stworzył ich charakterystykę. To dzięki jego koncepcjom mówimy dzisiaj między innymi o tzw. optymizmie esencjalnym, który dzieli się na aktualny, czyli tendencję do oceniania otaczającego nas świata i relacji w sposób pozytywny oraz antycypacyjny, związany z oczekiwaniem pomyślnych wydarzeń w przyszłości. Psychologowie badający sposoby myślenia (optymistyczny i pesymistyczny) zauważają też, że człowiek z wysokim poziomem optymizmu ma na ogół tendencję do tego, by zauważać swój wkład w pozytywne i przyjemne doświadczenia, które stają się jego udziałem – natomiast w sytuacjach urazowych czy po prostu nieprzyjemnych optymista nie bierze całej winy na siebie, ale dostrzega również np. splot różnych okoliczności zewnętrznych, które doprowadziły go do kryzysu. Człowiek o optymistycznym usposobieniu wierzy także, że jeśli znajdzie się w trudnym położeniu, to dzięki własnym zasobom i spodziewanym korzystnym wydarzeniom zewnętrznym uda mu się po jakimś czasie odzyskać życiową równowagę. Optymizm nie oznacza zatem wyłącznie podążania przez życie w „różowych okularach”, a raczej wiarę w to, że na tym świecie, który bywa niesprawiedliwy i okrutny, da się żyć – i to żyć całkiem szczęśliwie. Takie podejście do życia sprawia, że człowiek, choć nigdy nie będzie zupełnie wolny od cierpienia, ma siłę, by przetrwać trudne momenty.
„Babcia mówiła, że zawsze się da”
W psychologii niemal zawsze jest tak, że odpowiedź na pytanie o przyczyny występowania u ludzi określonych cech i predyspozycji ukryta jest po części w ich kodzie genetycznym, a po części – w ich doświadczeniach życiowych, zwłaszcza tych bardzo wczesnych. Nie inaczej jest z optymizmem – do jego rozwinięcia predysponuje nas z jednej strony uposażenie biologiczne, czyli wyższy poziom stabilności emocjonalnej i niższy poziom neurotyczności (czyli skłonności do przeżywania trudnych emocji, zwłaszcza lęku), wyższa otwartość na doświadczenia i ugodowość, rozumiana jako ogólnie pozytywne nastawienie do innych ludzi. Za skłonność do optymistycznego myślenia odpowiadają także niektóre struktury naszego mózgu, takie jak dziobowa część przedniego zakrętu obręczy oraz ciało migdałowate. Zalążki optymistycznej natury mogą w nas również zaszczepić (a kiedy indziej – wyplenić) pierwsi opiekunowie, czyli zwykle członkowie najbliższej rodziny. Już na etapie pierwszego roku życia, gdy dziecko zaczyna samodzielnie chodzić, a jego kroki bywają nieporadne i naznaczone bliskimi spotkaniami z podłogą lub ścianą, widoczne jest, czy rodzice „uczą” (często nieświadomie) swoje dziecko lęku, czy optymizmu. Jeśli rodzic po upadku zachęca dziecko do wstania z podłogi i pozwala mu ćwiczyć dalej, to dziecko uczy się wiary we własne możliwości i optymistycznego podejścia do ewentualnych upadków (nie tylko tych fizycznych). Rodzic, który wpada w panikę i doszukuje się u malucha poważnych urazów, przekazuje dziecku negatywną wizję świata i gasi jego rozwojowy optymizm. Rodzice nie wybierają oczywiście własnych reakcji w dowolny sposób – oni też zostali ukształtowani przez własne wczesne doświadczenia i różne losowe wypadki. Trudniej być optymistą w czasie uczenia młodszego dziecka jazdy na rowerze, podczas gdy starsze ostatnio na rowerowej wyprawie złamało obie nogi. Nie można też pominąć znaczenia przekazów i mitów rodzinnych, czyli kształtujących nas międzypokoleniowych opowieści. Spotkałam kiedyś kobietę, która w swoim życiu doświadczyła traumy przemocy ze strony partnera, a następnie sama wychowywała dziecko w bardzo niesprzyjających warunkach ekonomicznych. Osoba ta wyznała, że owszem, było jej ciężko, ale zawsze otuchy dodawały jej słowa babci, która przetrwała koszmar wojny: „zawsze się jakoś da, dopóki człowiek żyje”. Przyjęcie tego prostego motta sprawiło, że doświadczona przez życie kobieta w naprawdę zaskakująco dobrym stanie psychicznym przetrwała wiele życiowych kryzysów – a jej dziecko ominęły poważniejsze konsekwencje niedostatku i bolesnej relacji z ojcem.
Zdrowo być optymistą
Optymistyczne podejście do życia czyni je nie tylko łatwiejszym i bardziej przyjemnym, ale także sprzyja naszemu zdrowiu – i to zarówno temu, które określamy mianem fizycznego, jak i temu psychicznemu. Nie chodzi tutaj wcale o „pozytywne myślenie” o swoim zdrowiu, siłę sugestii czy hurraoptymistyczne zakładanie, że poważne choroby i urazy na pewno nas ominą – takie podejście byłoby raczej przejawem pseudooptymizmu, o którym wspomnę nieco później. Rozsądny optymizm pozwala nam, co zostało już dość dobrze zbadane, zmniejszyć ryzyko wystąpienia niektórych problemów zdrowotnych, a jeśli te mimo wszystko się rozwiną – to szybciej i bardziej skutecznie się z nimi uporać. Po pierwsze, optymizm jest przeciwieństwem wyuczonej bezradności, z którą wiążą się liczne trudne emocje osłabiające układ immunologiczny (jeśli, oczywiście, mierzymy się z nimi przez długi czas i jesteśmy nimi przytłoczeni – samo w sobie odczuwanie smutku, złości czy strachu nie powoduje chorób!). Optymizm sprzyja więc naszej odporności, gdyż chroni nas przed długotrwałym, niszczącym poczuciem bezradności. Po drugie – osoby optymistycznie nastawione do świata częściej wykonują badania profilaktyczne, prowadzą zdrowszy tryb życia, a jeśli już zachorują lub ulegną kontuzji, bardziej sumiennie zażywają leki czy uczęszczają na rehabilitację – wierzą bowiem w to, że ich stan zdrowia może ulec poprawie, a podejmowane przez nich działania choćby w jakimś stopniu kształtują rzeczywistość. Wreszcie – optymiści o wiele częściej niż osoby cechujące się pesymizmem poszukują wsparcia społecznego w sytuacjach kryzysowych. Ma to ogromne znaczenie w leczeniu chorób i zaburzeń psychicznych, ale także w terapii chorób przewlekłych, które – jeśli są przeżywane w samotności – mogą przyczyniać się do występowania silnego przewlekłego stresu oraz depresji. Na ogół ta właśnie grupa ludzi wykazuje się też większym zaufaniem do specjalistów, z którymi współpracują: lekarzy, psychologów czy fizjoterapeutów. Można więc powiedzieć, że optymiści mają rozwinięty instynkt poszukiwania pomocy – i pozwalają jej sobie udzielić.
Nie wiem, czy będzie dobrze
Trudno powiedzieć, czy istnieje coś takiego jak nadmiar optymizmu – zwłaszcza rozumianego tak, jak we wspomnianej wcześniej definicji. Z całą pewnością u niektórych osób może pojawiać się jednak postawa, która wydaje się bliska optymizmowi, jednak w istocie jest od niego bardzo odległa, wręcz przeciwstawna. Chodzi tutaj o tak zwaną toksyczną pozytywność, czyli podejście, które zakłada, że człowiek powinien zawsze i wszędzie czuć się dobrze, że niewygodnych emocji należy się pozbywać, a w razie niepowodzeń – liczyć na to, że sprawy i tak przybiorą obrót najlepszy z możliwych. Osoby zachowujące się w sposób toksycznie pozytywny pilnują tego, by uśmiechać się niezależnie od okoliczności, a swoim bliskim będącym w kryzysie mówią, że na pewno wszystko będzie dobrze (i to już niedługo!). Toksyczną pozytywność od zdrowego optymizmu odróżnia więc przede wszystkim to, że optymista nie odcina się od trudnych uczuć, nie idealizuje położenia, w którym się znalazł i zdaje sobie sprawę z tego, że – choć bardzo byśmy tego chcieli – różne życiowe wydarzenia nie zawsze ułożą się po naszej myśli. Optymista wierzy w to, że jeśli będzie trzeba, to da sobie radę – osoba dotknięta toksyczną pozytywnością z kolei może obwiniać siebie i swoje otoczenie, kiedy jednak nie jest w stanie „przeżyć każdego dnia w zachwycie” albo nie umie dostrzec „jasnych stron” każdej sytuacji, w której się znalazła. Toksyczna pozytywność, promowana przez niektórych coachów i poppsychologicznych influencerów, powoduje zaprzeczanie nieprzyjemnym emocjom (co w dłuższej perspektywie może prowadzić np. do depresji), ale też utrudnia nam przygotowanie się do życiowych wyzwań, co wymaga czasami wzięcia pod uwagę również tych gorszych scenariuszy. Od „toksycznego optymisty” trudno jest też uzyskać adekwatne wsparcie w obliczu życiowej wichury – komunikat „wszystko będzie super” czy „nie myśl o tym, bo przyciągniesz złą energię” naprawdę rzadko kiedy okazuje się pomocny.
Czytelnikowi, który być może martwi się tym, że jego postawa jest za mało optymistyczna, bo nie umie uśmiechać się w każdych warunkach i nie zawsze wierzy, że „wszystko będzie dobrze”, chciałabym więc przekazać, że jego myślenie jest jak najbardziej rozsądne, a może nawet – optymistyczne. I to w bardzo zdrowy sposób.