Na wielkopolskich ziemiach ludzie żyli na tysiące lat przed tym, zanim gdzieś w południowej Mezopotamii, u ujścia rzeki, którą współcześni nazywają Eufratem, urodził się Abram – człowiek, który w pewnym momencie swojego życia spotkał Boga i usłyszał od Niego, że jego potomstwo będzie liczne jak gwiazdy na niebie, że powstanie z niego wielki naród, który rozejdzie się na całą ziemię.
Ludzie bez słowa
Rzadko zestawia się te dwa miejsca i te dwie opowieści. Nam, wychowanym w świecie Biblii, wydaje się, że to od biblijnej opowieści zaczyna się historia świata. Tymczasem dwa tysiące lat przed Abrahamem gdzieś w okolicach dzisiejszego Żnina tętniło życie. Ludzie całkiem już nieźle zorganizowani budowali tak zwane „długie domy”, pracowicie tkając, lepiąc gliniane naczynia, szlifując narzędzie rolnicze z kamieni i kości. Kilkaset lat później – wciąż do Abrahama mając niemal tak daleko, jak my do Chrystusa – stawiali potężne piramidy w podwłocławskich lasach i jeździli wozami w zaprzęgu. Nawet zostawali nam tego świadectwo w rysunkach na wazie z Bronocic. I potrafimy odtworzyć twarz jednej z kobiet, żyjącej w tej kulturze: blondynki z silną szczęką i jasnymi oczami.
Dlaczego zatem o tych ludziach nie wiemy nic? Nazywamy ich tylko ludźmi kultury lendzierskiej czy ludźmi pucharów lejkowatych – i choć geograficznie są nam nieporównanie bliżsi, często zwyczajnie nawet nie wiemy o ich istnieniu?
Być może kluczem do znalezienia odpowiedzi jest: opowieść. Być może na tym właśnie polegała obietnica Boga dana Abrahamowi i na tym polegało jej wypełnienie: Bóg, który od początku był Słowem i jako Słowo miał się objawić w swoim Synu, dał Abrahamowi zapowiedź tegoż Słowa i właśnie przez słowo zbudował swój lud.
Protoewangelia Słowa
Nie została pamięć po kulturze lendzierskiej czy kulturze pucharów lejkowatych. Nie została pamięć po dziesiątkach innych ludów, które zostawiały swoje ślady na ziemi. Te ludy nie znały pisma. Przechodziły z miejsca na miejsce i znikały, i nawet archeologia nie jest w stanie odtworzyć ich wcześniejszych czy późniejszych losów. Ich opowieści, sagi, mity, nawet jeśli istniały, odchodziły i znikały razem z nimi. Były nietrwałe. Kiedy kończyło się ich przekazywanie, pamięć o ludziach znikała wraz z ostatnim umarłym.
To opowieść ocaliła lud Abrahama. Przekazywana z pokolenia na pokolenie i budowana z pokolenia na pokolenie opowieść o Jedynym Bogu, który wyszedł i wciąż wychodzi na spotkanie człowieka. Ta opowieść pozwoliła zbudować tożsamość narodu. Opowieść pozwoliła przetrwać niewolę egipską i czterdzieści lat tułaczki po pustyni. To przekazywanie tej opowieści sprawiło, że naród przetrwał niewolę babilońską.
Boża obietnica trwania wypełniła się dzięki słowu, które w wybranym przez niego narodzie było żywe i pielęgnowane. To właśnie słowo uczyniło naród Narodem Wybranym – narodem, w którym mógł przyjść na świat On Sam, Bóg, Słowo, które było na początku.
Słowo jest Bogiem
Ta, być może przydługa, refleksja wprowadzająca wydaje się konieczna, żeby w pełni zrozumieć wagę listu papieża Franciszka o roli literatury w formacji. W pobieżnym czytaniu tego tekstu można wymieniać kolejne argumenty, wskazujące na to, dlaczego papież ma rację. Wszystkie je potwierdza nasze doświadczenie i nauka. Czytanie zwiększa inteligencję, empatię, pamięć i wydolność mózgu. Pomaga w profilaktyce choroby Alzheimera, w zrelaksowaniu się i w zasypianiu. Uczy myślenia, zwiększa zasób słów, wyrabia cierpliwość. Daje wiedzę i poszerza światopogląd, inspiruje, zwiększa zdolność analitycznego myślenia, kształtuje osobowość, łagodzi stres, przedłuża życie, a nawet zwiększa atrakcyjność u płci przeciwnej.
Zatrzymanie się jednak na tym poziomie byłoby zbyt banalne – nawet jeśli papież sam odwołuje się momentami do niektórych z tych naukowych argumentów. Najważniejszy i koronny argument jest jednak inny. Brzmi on: „Dla chrześcijan Słowo jest Bogiem, a wszystkie ludzkie słowa noszą ślady wewnętrznej tęsknoty za Bogiem, zmierzając ku temu Słowu”.
Cień nieuświadomiony
Przy tym wątku chciałabym się zatrzymać i pokazać, że literatura – rozumiana szerzej jako opowieść budowana słowami (nie jedynie „złożona ze słów”) – jest czymś więcej niż tylko sztuką i czymś większym niż prosty przekaz intelektualnych treści.
Gdyby była jedynie przekazem treści, łatwo byłoby ją posegregować i przynajmniej część odrzucić. Byłaby zatem literatura dobra i zła, potrzebna i zbędna, pożyteczna i szkodliwa, katolicka, heretycka, komunistyczna, lewicowa, feministyczna. Człowiek mógłby wybrać z całego wachlarza możliwości tę „swoją” i w „swojej” się zamknąć, odsądzając pozostałe treści od czci i wiary. I choć wielu co raz to próbuje jakiś rodzaj literatury lub poszczególnych autorów wyklinać – jako niewierzących, komunistów, lewaków czy homoseksualistów – to już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa św. Bazyli Wielki w Cezarei nie tylko pisał o pożytku z czytania autorów pogańskich, ale wręcz do takiej lektury zachęcał.
Trudno jest precyzyjnie ująć w słowa (nomen omen!) przeczucie, budowane też przez lata studiów, spotkań i lektur. Ale śmiem tu postawić tezę, uznając, że bliska jest myśleniu papieża: jeśli Jezus Chrystus jest Słowem, które było na początku – to słuchając uchem wiary, w każdym ludzkim słowie znaleźć można cień Boga, lub przynajmniej za Nim tęsknotę. I dzieje się tak niezależnie nawet od tego, czy sam wypowiadający ludzkie słowo jest tego cienia czy tęsknoty świadomy.
Słowo nieokiełznane
Jeśli Bóg jest Słowem, to nie możemy wypowiedzieć siebie żadnym słowem, które tego śladu/cienia Boga będzie pozbawione. Więcej: słuchając uchem wiary, z każdego ludzkiego słowa jesteśmy w stanie wyczytać dla siebie opowieść o Bogu – nawet jeśli nie została ona wprost zapisana. Nawet jeśli jest to najbanalniejsza i najgorsza nawet historia, choćby i o celebrytkach na jachtach szejków – jest ona w stanie doprowadzić wierzącego człowieka do pytania o Boga, tajemnicę ludzkiej nieprawości, przestrzeń cierpienia w świecie, o własne miejsce i własne wybory. Nie tylko bowiem piszący słowo kształtuje swoją opowieść – jego opowieść nigdy nie jest zamknięta. Słowo nie daje się okiełznać człowiekowi, nie daje się ograniczyć, żaden autor nie jest w stanie powstrzymać tego, co słowo robi z tym, do kogo trafia. Słowo samo wchodzi w relację z odbiorcą i w każdym z nich może sprawić zupełnie inną rzeczywistość, w każdym wzbudzić inne pytania czy refleksje.
Słowo relacji
Papież Franciszek w swoim liście zauważa wiele kontekstów dla literatury. Warto jednak przyjrzeć się bliżej kilku teologicznie najważniejszym. Literatura i słowo jest to zatem przede wszystkim kwestia dialogu: z konkretnym człowiekiem, sytuacją, czasem. „Jak możemy dotrzeć do sedna starożytnych i nowych kultur, jeśli ignorujemy, odrzucamy i/lub wyciszamy ich symbole, przesłania, kreacje i narracje, za pomocą których uchwyciły i chciały ujawnić i przywołać swoje czyny i najpiękniejsze ideały, a także ich przemoc, lęki i najgłębsze namiętności? – pyta papież. – Jak możemy przemówić do ludzkich serc, jeśli ignorujemy, relegujemy lub nie doceniamy „tych słów”, za pomocą których chciały zamanifestować i, dlaczego nie, ujawnić dramat ich życia i uczuć poprzez powieści i poezję?”.
Nie musimy się zgadzać. Nie musimy podzielać poglądów, cierpień, przemocy, nie musimy ich pochwalać. Ale jeśli człowiek snuje swoją opowieść przez słowo, nie możemy udawać, że to słowo nie padło. Nie możemy go nie usłyszeć.
To wsłuchanie się w głos człowieka i świata nie jest tylko prostym odruchem miłosierdzia. Jest potrzebne nie tylko wysłuchanemu, ale również temu, który słucha. To właśnie w słuchaniu – również pogan – rodził się Kościół powszechny. „Misja kościelna była w stanie rozwinąć całe swoje piękno, świeżość i nowość w spotkaniu z różnymi kulturami – wielokrotnie dzięki literaturze – w których się zakorzeniła, bez obawy o narażanie się i wydobywanie tego, co najlepsze, z tego, co znalazła – pisze papież. – Jest to postawa, która uwolniła ją od pokusy ogłuszającego i fundamentalistycznego solipsyzmu, polegającego na przekonaniu, że pewna gramatyka kulturowo-historyczna jest w stanie wyrazić całe bogactwo i głębię Ewangelii”.
Słowo przygotowania
Wspomnieliśmy już wcześniej, że Kościół w pierwszych wiekach nie uciekał od spotkania z kulturą klasyczną, a więc pogańską. W spotkaniu tym chodziło o zdobycie wiedzy o ich sposobie myślenia, by zebrać argumenty do dyskursów. Chodziło o poznanie świadectwa życia ludzi, żeby znać ich moralność i móc mówić o własnej. Ale chodziło również o zdobycie mądrości. Tak: chrześcijanie od początku wiedzieli, że również ze słowa tych, którzy Chrystusa nie poznali, mogą uczyć się mądrości i zdobywać pożytek dla duszy. Wierzyli bowiem, że Duch Święty zasiewa swoje ziarno w każdym człowieku: „w wydarzeniach, wrażliwości, pragnieniach, głębokich napięciach serc oraz w kontekstach społecznych, kulturowych i duchowych”. Już św. Paweł, jak przypomina Franciszek, odwoływał się w swoich mowach do Greków, do słów greckich pisarzy i pokazuje, że to właśnie oni przygotowali Greków do przyjmowania słów Ewangelii. Paweł „zrozumiał, że literatura odkrywa otchłanie, podczas gdy objawienie, a następnie teologia, podejmuje je, aby pokazać, jak Chrystus przychodzi, aby je przekroczyć i oświetlić”.
Moc w słowie
Najciekawsze jest jednak to, co Franciszek pisze o duchowej mocy literatury. Zauważa bowiem, że między kapłanem a poetą istnieje duchowe głębokie pokrewieństwo. Słowa jednego i drugiego są „drzwiami, które otwierają się na nieskończoność, drzwiami, które otwierają głęboko na bezmiar. Przywołują niewysłowione, zmierzają ku niewysłowionemu” – tu Franciszek przywołuje słowa Karla Rahnera.
Literatura, otwierając człowieka na słowa, otwiera go również na Słowo – na Boga, który jest żywy w człowieku, który w człowieku się objawia, który przez człowieka przychodzi, jeśli tylko potrafimy Go dostrzec i przyjąć.
Powiedzmy to jeszcze raz, żeby dobrze wybrzmiało: człowiek, stworzony na obraz i podobieństwo Boga, który jest Słowem, nie może wypowiedzieć słowa, w którym Bóg nie miałby mocy się objawić (być może zupełnie inaczej, niż chciałby ten, kto je wypowiada!) w sercu tego, kto się w to słowo uważnie wsłucha. Jeśli tylko będzie rozumiał, że w słowie usłyszeć można więcej niż tylko samą treść, wtedy nawet w tym odrażającym czy bluźnierczym usłyszy ludzkie cierpienie, gniew, zadaną krzywdę. Wtedy nawet bluźniercze czy puste słowo kierować go będzie ku Bogu: tęsknotą, ucieczką, pragnieniem. Bo taka jest właśnie moc Słowa, które mówi więcej niż człowiek. I, sięgając po literaturę – nawet zupełnie niechrześcijańską – człowiek nigdy nie wie, czy właśnie w niej nie spotka go Bóg.