Mając w pamięci niedawną wymianę korespondencji między czołowymi przedstawicielami episkopatów Polski i Niemiec, z pewnym zdziwieniem i zadowoleniem odebrałem informację o wspólnej inicjatywie ordynariuszy Warszawy, Wrocławia i Kolonii. Zwrócili się oni do UNESCO (Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Edukacji, Nauki i Kultury) z wnioskiem o umieszczenie na liście Światowego Dziedzictwa Dokumentalnego listów, które wymienili między sobą polscy i niemieccy biskupi w listopadzie 1965 r. Dziś lista ta obejmuje 17 obiektów z naszego kraju. Znaleźć tu można m.in. autograf kopernikańskiego De revolutionibus, rękopisy Chopina, a także tablice z postulatami gdańskich robotników z sierpnia 1980 r. O losie wniosku komitet UNESCO zadecyduje wiosną przyszłego roku.
Przyjęty z oburzeniem
Słynne zdanie „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie” przeszło do historii polsko-niemieckich relacji. Jakkolwiek różnie zostało wówczas przyjęte w obydwu krajach, to z perspektywy 60 lat pozytywna ocena tego dokumentu wydaje się bezsporna.
Decyzja ówczesnego episkopatu Polski, w tym w szczególności kard. Stefana Wyszyńskiego, wzbudziła w naszym kraju dużą konsternację. Zdecydowana większość naszego społeczeństwa przyjęła ją bardzo niechętnie. Ówczesne władze partyjne, z pierwszym sekretarzem Władysławem Gomułką na czele, zareagowały nań z niespotykaną wściekłością. Polskim biskupom zarzucano przede wszystkim „mieszanie się” do polityki zagranicznej. W obszernym artykule zamieszczonym w „Trybunie Ludu” nieznany autor pisze, że „polska opinia publiczna została do głębi poruszona listem” i że rząd polski nie znał jego treści i nie został w ogóle powiadomiony o przygotowywaniu tego dokumentu. Z oburzeniem wskazano również, że przygotowując ten dokument, polscy biskupi konsultowali jego treść ze swymi kolegami w Niemczech.
Już wówczas tajemnicą poliszynela był fakt, że dokument przygotowali dwaj wywodzący się ze Śląska purpuraci: ówczesny administrator diecezji wrocławskiej abp Bolesław Kominek oraz gorzowski wikariusz generalny, młody wówczas biskup Jerzy Stroba. Obok nich w rozmowach z przedstawicielami niemieckiego episkopatu uczestniczył także ówczesny krakowski sufragan Karol Wojtyła. Dziś wiadomo, że wśród inicjatorów tej bardzo ryzykowanej decyzji nie było prymasa Wyszyńskiego. List do niemieckich biskupów został jednak podpisany przez wszystkich polskich hierarchów, sam zaś szef polskiego episkopatu po sygnowaniu dokumentu stał się jego wielkim entuzjastą.
Kości niezgody
Doskonale pamiętam nasze lekcje religii jesienią 1965 r. Byłem wtedy rok przed maturą. Prowadzący katechezę młody ksiądz nie miał z nami łatwo. Wydaje mi się, że my wszyscy solidaryzowaliśmy się z postawą ówczesnych władz państwowych – i to nawet jeśli niekoniecznie odpowiadała nam forma prasowych publikacji. Społeczeństwo nie było przygotowane na wspaniałomyślny gest, na jaki zdobyli się wówczas polscy hierarchowie. Minęło wszak zaledwie 20 lat od zakończenia tragicznej w skutkach wojny, rozpoczętej przez III Rzeszę.
Ponadto polska opinia publiczna, a szczególnie mieszkańcy zachodnich województw naszego kraju, nie bardzo mogli zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu nie doczekali się erygowania normalnych diecezji na tych terenach (miało to nastąpić siedem lat później). Polska opinia publiczna była niezwykle uczulona na brak jednoznacznego uznania przez stronę niemiecką granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. W tym czasie Polska nie utrzymywała stosunków dyplomatycznych z Niemiecką Republiką Federalną, bo tak brzmiała wówczas oficjalna nazwa tego kraju w języku polskim. Co więcej, oficjalna komunistyczna propaganda w naszym kraju starała się ugruntować przekonania odnośnie do fundamentalnej różnicy między dwoma państwami niemieckimi: pokojowo, jak podkreślano, nastawioną Niemiecką Republikę Demokratyczną ze stolicą w Berlinie przeciwstawiano „rewizjonistycznym” Niemcom Zachodnim ze stolicą w Bonn. To daleko idące oderwanie od rzeczywistości i polityczne zacietrzewienie komunistycznych propagandzistów z „Trybuny Ludu” kazało im stawiać tezę, iż to Niemiecka Republika Demokratyczna „wytycza drogę rozwoju całego narodu niemieckiego”.
Inicjatywy po obu stronach
Nie uzasadniało to jednak w najmniejszym stopniu przeakcentowania przez stronę polską znaczenia tej części niemieckiej opinii publicznej przy jednoczesnym pomijaniu pozytywnych, z punktu widzenia polskiej racji stanu, inicjatyw podejmowanych w ówczesnej NRF. Typowym tego przykładem jest ocena, z jaką wśród polskich propagandzistów spotkała się osoba Konrada Adenauera – pierwszego powojennego kanclerza Niemiec. To jemu przypisuje się fundamentalny wkład w powojenną normalizację stosunków z odwiecznym wrogiem Niemiec, jakim była Francja. Na zniszczonym rynku w Kolonii ówczesny prezydent Francji Charles de Gaulle zwracając się do kanclerza, wzniósł – i to po niemiecku – okrzyk: „Wy jesteście wielkim narodem”. Owocujące do dziś zbliżenie między tymi nacjami uwarunkowane było przed wszystkim tym, iż obydwaj przywódcy to osoby głęboko wierzące. Któż w komunistycznej Polsce słyszał wówczas o tym, że późniejszy kanclerz pełniący przed wojną urząd burmistrza Kolonii był zdecydowanym przeciwnikiem Hitlera i jako taki musiał się ukrywać? Schronił się w pięknym benedyktyńskim klasztorze Maria Laach, gdzie funkcję opata sprawował wówczas jego szkolny kolega.
Dziś wiadomo, że Adenauerowi leżało na sercu także pojednanie z Polską. O ile prawdą jest nieukrywanie przezeń zastrzeżeń wobec zachodniej granicy naszego państwa, to teoretycznie nie powinna to być przeszkoda uniemożliwiająca dialog. Z kimże jednak spośród ówczesnych komunistycznych władz miałby rozmawiać? W grę wchodził ewentualnie premier Józef Cyrankiewicz. Ten były więzień obozu w Auschwitz był spychany na dalszy plan przez Władysława Gomułkę. Pierwszy zaś sekretarz był osobą niewykształconą, pełną antyniemieckich resentymentów.
Z pewnością nieznane mu były ciekawe inicjatywy podejmowane w obydwu państwach niemieckich mające na celu zbliżenie, a w przyszłości pojednanie między naszymi narodami. Jedną z pierwszych była Akcja Znaków Pokuty Służba Pokoju (Aktion Sühnezeichen Friedensdienste). Powstała ona w już w 1958 r. w trakcie trwania zjazdu niemieckich ewangelików z inicjatywy zamieszkałego we wschodnioniemieckim Magdeburgu Lothara Kreyssiga. Polegała ona na wysyłaniu młodych Niemców na tereny byłych niemieckich obozów koncentracyjnych, głównie w Polsce. W trakcie trwającego z reguły kilkanaście dni pobytu wykonywali oni różnego typu prace porządkowe, a nieraz zapoznawali się także ze znajdującymi się tam archiwami. Jako że wielokrotnie miałem okazję towarzyszyć tego typu grupom, mogłem z bliska obserwować, jakim przeżyciem dla młodych ludzi z obydwu państw niemieckich była konfrontacja ze zbrodniami, jakich dopuścili się ludzie, którzy byli ich rodakami.
Zbliżeniu między naszymi narodami służyła także Pax Christi – związek niemieckich katolików, przekształcony później w Maximilian-Kolbe-Werk (Dzieło im. Maksymiliana Kolbego). Celem tego stowarzyszenia było niesienie pomocy uwolnionym z gett żydowskich i obozów koncentracyjnych.
Trudne do zaakceptowania
Analizując polsko-niemieckie relacje 20 lat po wojnie, nie można pominąć dokumentu, któremu w historiografii naszych zachodnich sąsiadów przypisuje się często miejsce ważniejsze niż list polskich biskupów. I to nie tylko dlatego, że ukazał się on na krótko przed tym ostatnim. 1 października 1965 r. światło dzienne ujrzało memorandum Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego zatytułowane: „Położenie wypędzonych i stosunek narodu niemieckiego do jego wschodnich sąsiadów”. Autorzy dokumentu solidaryzując się z cierpieniem Niemców, którzy zmuszeni zostali do opuszczenia swoich rodzinnych ziem, zwracali uwagę, że podobny los spotkał Polaków – dawnych mieszkańców Lwowa czy Wilna. Za te traumatyczne skutki wojny pełną odpowiedzialność, jak piszą, ponosi ekspansywna polityka Trzeciej Rzeszy. Uważny czytelnik tego dokumentu nie mógł nie zauważyć, że ich zdaniem powrót do dawnej wschodniej granicy Niemiec będzie niemożliwy.
Jak trudno było Niemcom zaakceptować tę powojenną rzeczywistość, świadczy również odpowiedź biskupów niemieckich na list polskich hierarchów. W liście czytamy m.in.: „Wiele cierpień doznał naród polski od Niemców i w imieniu narodu niemieckiego”. To bardzo ważne, jeśli zważyć, że jeszcze wiele lat po wojnie nie brak było w Niemczech głosów usiłujących winą za całe zło obciążyć wyłącznie Hitlera i jego popleczników i w ten sposób w pewnym stopniu zdjąć odpowiedzialność z narodu niemieckiego. Analizując nawet po tylu latach treść niemieckiej odpowiedzi, trudno nie przyznać racji polskiej opinii publicznej, która oczekiwała wówczas od niemieckich hierarchów jasnego potwierdzenia powojennego status quo, czyli zachodniej granicy naszego kraju. W końcowej części dokumentu dziękując za zaproszenie na obchody polskiego millennium, niemieccy biskupi wyrażali radość z możliwości wzięcia udziału w wielkich uroczystościach na Jasnej Górze, które miały wieńczyć tę rocznicę.
Parę miesięcy później niemalże cały polski episkopat zgromadził się pod częstochowskim szczytem. W uroczystościach zabrakło jednak przedstawicieli niemieckiego episkopatu. Nie tylko oni nie otrzymali polskich wiz. Wjazdu, mimo wcześniejszej zgody, odmówiono także papieżowi Pawłowi VI.
Listy warte Nobla?
Minęło zaledwie 60 lat od tych wydarzeń. Spoglądając dziś wstecz, trudno oprzeć się wrażeniu, jak odważna i dalekowzroczna była tamta decyzja polskiego episkopatu. Biskupi byli wszak świadomi, w jakim państwie przyszło im żyć, jakie sojusze były decydujące dla komunistycznych władz w Warszawie i jakie państwo stanowiło według Gomułki największe zagrożenie dla polskiej racji stanu. Jako wieloletni obserwator relacji polsko-niemieckich, tudzież uczestnik wielu dwustronnych spotkań na różnego rodzaju szczeblach, nie mogę nie wyrazić głębokiego przekonania, iż bez tego jakże odważnego gestu polskich biskupów proces pojednania trwałby znacznie dłużej. Nie można nie przypomnieć, że parę lat po wymianie korespondencji doszło do podpisania w Warszawie dwustronnego traktatu o podstawach normalizacji wzajemnych stosunków. Miał to być ostatni ważny akt podpisany przez Gomułkę i premiera Cyrankiewicza. W imieniu rządu niemieckiego sygnatariuszem był szef tamtejszej socjaldemokracji, legitymujący się jednoznacznie antyhitlerowską przeszłością Willy Brandt.
Zapewne żaden z sygnatariuszy tego traktatu nie przypuszczał, że dwie dekady później nastąpi pokojowe zjednoczenie państw niemieckich, a kilkanaście lat później Polska stanie się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej. Jeśli dziś ta sekwencja zdarzeń odbierana jest przez większość Polaków jako rzecz absolutnie normalna, to można przypuszczać, że kierowani względami moralnymi polscy hierarchowie pod kierunkiem wielkiego prymasa nie mogli się spodziewać tego typu następstw. Były jednak wówczas głosy dochodzące z kręgów postępowej inteligencji katolickiej przewidujące, że dalekosiężnym skutkiem orędzia polskich biskupów będzie powrót naszego kraju… do Europy.
W tym kontekście nie sposób pominąć nie tyle ciekawego, ile zupełnie zapomnianego głosu jednego z polskich kapłanów, Stanisława Wawryna. Ten były prowincjał zakonu jezuitów wystosował list do prymasa Wyszyńskiego, sugerując mu, aby nasz episkopat wystąpił do norweskiego parlamentu z wnioskiem o przyznanie polskiemu episkopatowi Pokojowej Nagrody Nobla. Wyraził przy tym przekonanie, żeby ze względów taktycznych zasugerować norweskiemu jury, aby do grona laureatów zaliczyć autorów wspomnianego memorandum przygotowanego przez niemieckich ewangelików. Kard. Wyszyński nie skorzystał z tej porady.
Dziś jednak sytuacja jest nieco inna. Można więc przypuszczać, że listy, jakie 60 lat temu wymienili między sobą polscy i niemieccy biskupi, znajdą uznanie w stosownej komisji UNESCO i na zawsze zostaną zaliczone jako niezwykle ważne dla nowożytnych dziejów Europy. Jeśli zaś członkowie tego gremium chcieliby się zapoznać z oryginałami obydwu dokumentów, musieliby odwiedzić i Niemcy, i Polskę. Maszynopis listu polskich biskupów znajduje się bowiem w historycznym archiwum archidiecezji kolońskiej, zaś odpowiedź niemieckiego episkopatu przechowywana jest w archiwum archidiecezji warszawskiej.