Wojciech Bonowicz wraca do nas z kolejnym – drugim – dziennikiem, który nazywa Dziennikiem pocieszenia. Nie bez kozery używam sformułowania „wraca do nas”, bo dialog z czytelnikiem wydaje się podstawą powstania tej książki, co sugeruje autor już na wstępie: „Piszę ten dziennik pocieszenia, bo wiem, że Ci smutno […] bo nie mogę Cię przytulić”. Zaczyna więc bardzo osobiście i w takim tonie prowadzi cały Dziennik... Dzieląc się swoimi przemyśleniami, obrazkami z codziennego życia, relacjami z podróży czy zanotowanymi cytatami, pozostaje dyskretny. Z członków rodziny przywołuje tylko postać ojca – zagorzałego pszczelarza oraz kota Leona. Bo oczywiście kot jest traktowany podmiotowo przez pisarza. Inaczej być nie może, co wiedzą wszyscy, którzy mieli do czynienia z kotami bliżej. Przywoływanie Leona jest jak ozdrowieńcza woda w świecie, w którym mnożą się obrazy globalnych (ocieplenie klimatu, przeludnienie) i lokalnych (wojny, głód) katastrof. Wie o tym dobrze sam autor i raczy nas obrazami Leona szczodrze.
„Do głaskania Leona potrzebne są dwie szczotki. Jedną przykłada się pod brodą – Leon sam się o nią ociera, niekiedy ją oblizuje, wyjadając z niej pojedyncze kłaczki. Drugą przesuwa się wolno po głowie i karku, czasem aż do końca ogona. Leon mruczy, ogon ma sztywny, jest zadowolony. Jeśli nie chce ci się iść do łazienki po szczotki, bo na przykład jest druga w nocy, stoi nad tobą leżącym, maca łapą po twarzy, zaczyna lizać szorstkim językiem twoją brodę. Wtedy głaszczesz go zaspanymi dłońmi, a on wspaniałomyślnie się zgadza, o ile jesteś wytrwały. Jeśli nie, znowu to samo – łapa na twarzy i lizanie”.
W poszukiwaniu nadziei
Bonowicz, próbując przeciągnąć naszą uwagę na rzeczy wywołujące uśmiech, nie ma jednak intencji zamazywać nam obrazu świata takim, jakim on jest. Przeciwnie, stawia sobie i nam trudne pytanie o granice odpowiedzialności za niego, mówiąc kolokwialnie – granice przejmowania się złem, które wydarza się na świecie. „Zawsze jakaś karuzela kręci się pod murami jakiegoś getta, nasz deser sąsiaduje z czyimś głodem, a nasze odprężenie z czyimś strachem. Świat powinien stać na baczność przed cierpieniem, ale z różnych powodów nie stoi, a w każdym razie nie wytrzymuje w tej postawie zbyt długo”.
Z jednej strony mówi wprost, że każdy z nas może wiele zrobić, żeby zła, cierpienia na świecie było mniej, ale z drugiej – nie ma zamiaru biczować siebie ani innych za brak ciągłej gotowości niesienia pomocy tym, którzy mają gorzej od nas. Czasami po prostu trzeba odpocząć od wszystkich nieszczęść tego świata, żeby one nie przygniotły człowieka. I w tym odpoczynku, nabieraniu sił, pomaga nie tylko kontakt ze zwierzętami (czyt. kotem Leonem czy pszczołami ojca), spotkania z dobrymi ludźmi, ale i obcowanie ze sztuką, poezją. Wszystkim tym możliwościom Bonowicz poświęca dużo miejsca w swoim Dzienniku…, przywołując konkretne zdarzenia, sylwetki pisarzy czy malarzy, ich teksty i obrazy. Tym samym dzieli się z nami tym, czego najbardziej wartościowego doświadczył w życiu. Rzeczy wartościowe dają poczucie sensu człowiekowi. A od sensu już blisko do nadziei, która stanowi clou całej tej opowieści.
„Czy potrafimy wykrzesać z siebie jeszcze trochę nadziei? A potrzeba nam jej dużo. Tylko ona może nas wyprowadzić poza strach i ukazać jakieś inne «tu» i inne «tam». Nadzieja to nie tylko myśl, że «złe» kiedyś odejdzie […]. To przede wszystkim otwartość na niemożliwe, na to, co dziś jest jeszcze-nawet-nie-do-pomyślenia”. „[…] oprócz nadziei radykalnej, potrzebnej, by nasz wspólny świat się nie rozpadł, do życia nieodzowna jest też inna nadzieja – nadzieja kolejnego dnia […]. Chodzi o nasz wewnętrzny ogień, o to, żeby płonął, żeby potrafił rozgrzać to, czym danego dnia mamy się zająć i co planujemy na dni następne […]. Nie da się ukryć, że ogień ten podtrzymuje w nas i rozpala obecność innych”.
I tu wychodzi do nas Bonowicz-uczeń Tischnera. Bo nie kto inny, jak ks. prof. Józef Tischner był wielkim piewcą dialogu z człowiekiem – każdym, również tym obcym, którego nastawienia do nas i poglądów nie jesteśmy pewni. Uważał, że spotkanie człowieka z człowiekiem może być wyzwalające. Źródeł w filozofii Tischnera dla napisania Dziennika pocieszenia znajdujemy więcej. Sam autor ma pełną tego świadomość, gdy pisze o posługiwaniu się językiem. „[…] kiedy wypowiadamy słowami naszą miłość, gniew, rozczarowanie czy zachwyt, nieuchronnie poruszamy się w obrębie odziedziczonych możliwości i umiejętności, co najwyżej nieznacznie je poszerzając”.
Echo Ewangelii
Od dawna śledzę twórczość Bonowicza, piszę o jego książkach, podziwiam za autentyzm i wierność ideałom. Dlatego wiem, że nieodbieranie swoim czytelnikom nadziei zawsze było dla niego ważne. A teraz, tą najnowszą książką jeszcze bardziej podkreślił odpowiedzialność pisarza za swoje słowa. Ten wątek poruszył kiedyś w wywiadzie-rzece z Wojciechem Waglewskim. Muzyk podzielił się wtedy takim osobistym doświadczeniem: „W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie ma nic prostszego niż działać na […] złych emocjach i spowodować u ludzi załamanych jeszcze większe załamanie, śpiewać o tym, że jest się nieszczęśliwym, że ma się ochotę popełnić samobójstwo. To jest najprostsze. A najtrudniejsza rzecz, gdy chodzi o przekaz, to dawać ludziom radość” (Jeszcze wszystko będzie możliwe. Wagiel. Wojciech Waglewski w rozmowie z Wojciechem Bonowiczem, 2017).
Bonowicz pozostaje jednak ostrożny w formułowaniu postulatu, żeby literatura „pocieszała”. „[…] literatura zrodzona z niepokoju czy poczucia bezradności nie musi wcale wpędzać czytających w bezradność. Spotkanie kogoś, kto podziela nasz niepokój, może być źródłem ulgi, nawet jeśli samego niepokoju nie rozwieje”.
Z drugiej strony, to właśnie do literatury, a ściślej – poezji – nas odsyła, kiedy „ogarnia nas zwątpienie”, jako miejsca potencjalnie „życiodajnego”. „Najlepsze wiersze prowadzą do odkrycia, że istnieje coś, co nas przerasta. I że to, co nas przerasta, jest jednocześnie jakoś «nasze»”. To jedno z nielicznych zdań w Dzienniku…, które przywołuje na myśl transcendencję. Bonowicz nigdy nie szafował tematem wiary, a w Dzienniku… w ogóle go nie dotyka wprost. A jednak pobrzmiewa on dalszym lub bliższym echem Ewangelii. Nie znajdziemy w nim jednak „rewolucyjnego” nerwu. Przeciwnie – dążenie i zaproszenie do osiągnięcia stoickiego spokoju, co najbardziej wprost wyraża cytowany w książce wiersz Rona Padgetta: „Najpierw uspokój się. / Potem – spróbuj pozostać w tym stanie / przez resztę życia”.
---
Czy Bonowicz faktycznie marzy o „świętym spokoju”? Dziennik pocieszenia zaczyna od opisu widoku za oknem – niezabudowanego fragmentu ziemi na blokowisku, który ma szansę stać się parkiem. Pisze: „[…] widok pustki przynosi ulgę. Uczę się odpoczywać jak porzucona ziemia”. Marzenie o spokoju wypowiedziane przez poetę, nazywanego „społecznym”, brzmi pejoratywnie, ale właśnie w takich fragmentach – odsłaniających ludzką twarz autora i granice jego wytrzymałości – mam poczucie największej z nim wspólnoty i jego wygranej jako twórcy.
---
Dziennik pocieszenia
Wojciech Bonowicz
Znak 2024