Wielcy poeci mają to do siebie, że sieją nadzieję, nawet wówczas, kiedy krzyczą z jamy” (Listy i rozmowy 1965–2014, Tadeusz Różewicz, Ryszard Przybylski, 2019). Kiedy myślę o Wiesławie Ptaszyk, nie myślę o niej jako o „wielkiej poetce” w tym powszechnie rozumianym znaczeniu, gdzie wielkość mierzy się stopniem popularności i uznania przez krytyków literackich i gremia znawców literatury przyznające nagrody. Nie myślę, chociaż pamiętam, że jej pierwszy tom poezji Gdzie powraca moje słowo (2019) został doceniony przez jedno z owych gremiów i nominowany do prestiżowej Nagrody Poetyckiej im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „Orfeusz”.
Sama autorka jest daleka od manii wielkości i w swoich wierszach kieruje nasz wzrok na sprawy dnia codziennego tzw. zwykłego człowieka, w dodatku w anturażu nie miejskich metropolii i pędzącej cywilizacji, ale w otoczeniu lasów, stawów i starych wiejskich chałup – miejsc, w których czas zastygł jak owad w bursztynie. A jednak – przyjmując zacytowaną kategorię wielkości według prof. Przybylskiego – Wiesława Ptaszyk jest wielką poetką, szukającą nadziei wbrew nadziei i dzielącą się nią w swoich wierszach. Dlatego wracam do niej na łamach „Przewodnika Katolickiego”, zapraszając do poznania jej ostatniego – trzeciego – tomu poezji Spacerniak.
Tematem przewodnim tego zbioru wierszy jest przemijanie. Nie jest ono rozpatrywane przez Ptaszyk abstrakcyjnie, ale ściśle powiązane ze starością i chorobą jej matki (bo co do tego, że podmiot liryczny jest alter ego autorki, nie ma się wątpliwości). Bardzo osobisty ton tych wierszy nie dziwi czytelników jej wcześniejszych książek. Więcej, śmiem twierdzić, że jej wiersze są takie jak i ona: skromne, nienachalne, niepróbujące czegoś komuś udowodnić (łącznie ze sobą). Jest w nich ten autentyzm, którego wyznawcą był Różewicz czy – z mniej znanych poetów – Zdzisław Antolski (zresztą powiązań twórczości tego ostatniego z poezją Ptaszyk można by znaleźć więcej, na czele z miłością do małej ojczyzny).
W Spacerniaku znajdujemy świat daleki od hałasu miasta, pełen wiejskich obrazów i zapachów. Pełen miłości do schorowanej, odchodzącej matki. Pełen bólu z niemożności zatrzymania bezlitośnie upływającego czasu. A jednak Ptaszyk próbuje go zatrzymać – w swoich poetyckich obrazach – i szuka szczelin, przez które można by dostrzec przeszłość.
w tym domu
spośród wszystkich okien
pozostało już tylko jedno
pierwotne
niepozorne okienko
pomyślane tak aby do środka
nie wnikało za dużo światła
pokryte tyloma warstwami
że haczyk ramki na trwałe
zrósł się z ościeżnicą
ani dojrzeć ani przewietrzyć
minione światy
z innej bajki
[…] za mną kroki dzieciństwa
w którym nie zapierano drzwi
próbuję odczarować
rdzawy rygiel
Jednocześnie poetka ma świadomość kruchości, by nie powiedzieć – beznadziejności – tych starań. W wierszu pod znaczącym tytułem próba pisze: „czas się zawiesza / jak skowronek w powietrzu // chwilę przed spadaniem”. Zdecydowaną większość wierszy w tym tomie cechuje ascetyzm formy. W wierszu grań sama pięknie go definiuje, jednocześnie zostawiając nam podpowiedź, dlaczego się na niego decyduje: „zamiast fraz / żebracze słowa”. Notabene Ptaszyk jako poetka nigdy nie była gadułą i to zawsze wychodziło na dobre jej wierszom.
Jeżeli miałabym rozwinąć sprawę definiowania wielkości poezji, to dorzuciłabym do kategorii podanej przez prof. Przybylskiego – klarowność obrazu połączoną z wieloznacznością. Mówiąc inaczej, autor maluje dla nas czytelny obraz, ale pozostawia na nim miejsca, co do których istoty nie mamy pewności. I tylko od naszej wrażliwości, mądrości i bagażu doświadczeń życiowych zależy to, jak zinterpretujemy te nieoczywiste miejsca. I tę cechę posiada większość wierszy ze Spacerniaka.
bezgłośnie
po obu stronach
kolczastych zasieków
narasta lęk
a ja z trudem ożywiam
twoje słabnące ciało
wiatr strąca
złote korony drzew
W tych niby skąpych wersach metafora goni metaforę, obraz nakłada się na obraz. A ja staję niema wobec głębi ich przekazu.
Ale wracając do zapowiedzianej na wstępie nadziei, jeżeli człowiek przegrywa z czasem, ukochany dom z siłami natury, gdzie szukać pocieszenia, wzmocnienia ducha? Ptaszyk daje odpowiedź jednoznaczną – w kontakcie z przyrodą.
współbrzmienia
oparcie można znaleźć
i w omszałym dębie
w zgrabnej niszy
posiedzieć bez ruchu
po chwili sfruną z nieba
rozśpiewane dzwońce
w morowym słońcu
[…] na pocieszenie
można objąć brzozę
przejść pośród sosen
W innych miejscach wyznaje: „szukałam po łąkach światła” (spadek), „z perspektywy pól / nie widać okaleczeń” (brzezina).
Reasumując, najnowszy tom wierszy Wiesławy Ptaszyk Spacerniak, mimo że porusza trudne tematy przemijania, starości, choroby, działa jak antidotum na skołatane nerwy. I ten paradoks – w moim odczuciu – również jest dowodem wielkości tych wierszy.
Wojciech Bonowicz napisał w swoim Dzienniku końca świata (2019): „Tego, co poetki, poeci szepczą nam na ucho, nikt nie będzie powtarzał na dachach. Ale dobrze wiedzieć, że jest ktoś, kto w tym świecie podniesionych głosów próbuje mówić rzeczy ważne – szeptem”. Spacerniak to właśnie taki szept.