Tak się złożyło, że w listopadzie miałem okazję kilka razy prowadzić zajęcia w warszawskich szkołach. Było to naprawdę świetne doświadczenie, które dużo mnie nauczyło, choć wydawało mi się – jako ojcu kilkorga dzieci w wieku szkolnym i mężowi nauczycielki – że znam tę instytucję. Ale wiele rozmów z nauczycielami, jakie odbyłem w ostatnim czasie, wywarło na mnie naprawdę mocne wrażenie.
To, co wydało mi się bowiem najciekawsze, to zderzenie trzech żywiołów: dzieci, ich rodziców oraz nauczycieli, w którym nauczyciele czują się stroną najsłabszą. To wielki paradoks, bo przecież wydaje się, że to oni mają „władzę” w szkole, to oni kierują procesem nauczania, to oni go oceniają, by wreszcie zadecydować o promocji ucznia do następnej klasy. A mimo to wcale nie czują się mocni. Wręcz przeciwnie: mają wrażenie, że ich pozycja jest nieustannie podważana – przez system i przez rodziców. A gdy rodzice nie szanują nauczycieli, przestają ich szanować też uczniowie. Jeden z nauczycieli opowiedział mi anegdotę o bogatym ojcu, który przekonywał dziecko, że nauczyciel jest głupi. „Gdyby był mądry, to nie pracowałby za te pieniądze w szkole. Ja zarabiam więcej, wiem lepiej” – „wychowywał” swe dziecko ów rodzic. I oczywiście moglibyśmy się oburzać, że zarobki nie są jedynym kryterium oceny człowieka. Ba, właściwie w ogóle nie powinny być jakimkolwiek kryterium, wszak wiele wspaniałych osób poświęca swój czas i umiejętności na ważne społecznie zajęcia, za które nie są jednak wynagradzani wcale albo bardzo nisko.
W dodatku symulacje przyszłości rynku pracy po rewolucji związanej ze sztuczną inteligencją podkreślają, że prace związane z opieką nad innymi czy właśnie prace wychowawców przedszkolnych czy szkolnych nie mogą zostać zastąpione nawet przez najbardziej empatyczne maszyny, bo opierają się właśnie na kontakcie z drugim człowiekiem. Pielęgniarki lub pielęgniarza, opiekunki lub opiekuna osób starszych i chorych trudno będzie zastąpić robotem, choć rzeczywiście w Japonii podejmowane są takie eksperymenty. Czy więc nasze społeczeństwa rzeczywiście są dobrze skonstruowane, skoro ludzie wykonujący tak ważne prace są tak nisko wynagradzani? Czy wreszcie nauczyciele, którzy czują się tak słabym elementem systemu, nie mieliby wrażenia, że pełnią społecznie ważną rolę, gdyby ich zarobki nie oscylowały wokół pensji minimalnej?
I podkreślę, nie chodzi tu wyłącznie o pieniądze, a o społeczny prestiż. W II RP udało się zbudować społeczny szacunek wobec nauczycieli podstawówek, nie mówiąc już o „profesorach” w gimnazjach i liceach. Z jakiegoś powodu nie udało się to III Rzeczypospolitej. Nie udawało się to rządom prawicowym, lewicowym ani liberalnym. A przecież im niższy prestiż nauczyciela, tym słabsza społecznie rola szkoły, od której zależy wszak przyszłość naszego społeczeństwa. Co poszło nie tak? Gdzie popełniliśmy największy błąd?