Logo Przewdonik Katolicki

Blisko do szosy, daleko od świata

Angelika Szelągowska-Mironiuk
fot. Konrad Hryciuk/Getty Images

Halina, aby zawieźć chorą na celiakię córkę do szpitala, musiała przejść prawie cztery kilometry do autobusu, którym mogła dostać się do pociągu. Czasami pokonywała tę trasę z dzieckiem na rękach. Marek powtarzał klasę, bo zachorował i nie mógł dojeżdżać rowerem do szkoły.

Mimo budowy coraz to nowych dróg nadal połowa Polaków jest wykluczona komunikacyjnie.

Halina. Autobus zmieniłby moje życie
Ktoś, kto będzie to czytał, mógłby pomyśleć, że mieszkam gdzieś we wschodniej Polsce albo na wsi w górach. Ale to nieprawda – mieszkam od dzieciństwa we wsi pod miastem powiatowym w województwie mazowieckim. Mamy blisko drogę, taką z równiutką nawierzchnią. I po tej drodze, proszę sobie wyobrazić, jeżdżą motocykliści, którzy się ścigają, auta (czasem nawet ciężarowe) i pojazdy rolnicze. Ale nie jeździ od lat 90. żaden autobus. Przez wiele lat jakoś sobie radziliśmy. Po zakupy jeździł mąż lub syn, rowerem, do pobliskiego sklepu. Do pracy mąż też jeździł rowerem. Później przeszedł na rentę – bardzo pogorszył mu się wzrok i nie mógł już pracować. Ja po odchowaniu starszych dzieci zaczęłam pracę jako salowa w szpitalu powiatowym. Do autobusu miałam kilka kilometrów – dojeżdżałam rowerem do przystanku. Kiedy wracałam i było już ciemno, to pod las wychodził po mnie mąż albo najstarszy syn. Droga do pracy zajmowała mi czasem półtorej godziny, choć przecież nie była to bardzo duża odległość – pedałowałam na przystanek, nieważne czy był upał, czy mróz. Kiedyś zasłabłam na tym rowerze, bo było gorąco i duszno – siedziałam spocona jak ruda mysz przy drodze i nie mogłam wstać dobrych kilkadziesiąt minut. A potem urodziłam moją córkę. Była wcześniakiem z hipotrofią. Pierwsze półtora miesiąca spędziłyśmy w szpitalu. Mąż nie miał do nas jak dojeżdżać – przyjechał dwa razy, bo podwiózł go sąsiad, kuzyn. Okazało się, że mała ma masę problemów – okulistyczne, gastrologiczne, związane z napięciem mięśniowym. Wyszło też, że ma celiakię. I to był początek mojej drogi przez ciernie. Musiałam jeździć z córką nie do szpitala powiatowego, a do szpitala w Łodzi. Regularne wizyty i kontrole. I na samą myśl o drodze, jaką będziemy musiały pokonywać, zrobiło mi się słabo. Zaczęły się regularne wyjazdy do Łodzi. Mąż pokłócił się ze swoją rodziną, która miała auto, bo kuzynka powiedziała, że ten „cherlak” (czyli moje najmłodsze dziecko) tylko wszystkim zawadza – mąż zareagował gwałtownie, może za bardzo… nie miał mnie kto z dzieckiem podwozić na przystanek. Chodziłam sama, nierzadko niosąc córkę na rękach, gdy był śnieg i stary wózek niemowlęcy nie był na tyle stabilny, żeby bezpiecznie przewozić nim dziecko… Szłam tak ponad trzy kilometry, potem wsiadałam do autobusu, dojeżdżałam na stację PKP i jechałam do Łodzi. Lubiłam ten czas, kiedy z córką siedziałyśmy na korytarzu w szpitalu. Było ciepło, a ja wiedziałam, że do naszego „spaceru” do domu zostało jeszcze bardzo dużo czasu. Ale kiedyś przeszłam załamanie na korytarzu. Okazało się, że okulista dziecięcy, do którego przyjechałyśmy, jest na zwolnieniu, chyba nagle zachorował. Miałyśmy przyjechać za tydzień. Jak sobie wyobraziłam, że całe to piekło drogi będę przechodziła znowu, to zaczęłam płakać i się trząść jak małe dziecko. Ludzie, którzy mijali mnie na korytarzu, nie wiedzieli, co się stało, i myśleli, że coś jest nie tak ze zdrowiem córki, że może usłyszałyśmy złą diagnozę. Jedna mama przysiadła się do mnie i zaczęła mnie pocieszać, opowiadała mi, że jej syn miał wadę serca, szanse na przeżycie były nikłe, ale zoperowali go i jest zdrowy, że moje dziecko też wyzdrowieje. Kiedy powiedziałam jej, że chodzi mi o kolejną „wycieczkę” do Łodzi, to myślałam, że mnie uderzy. Powiedziała, że robię sceny, że tu ludzie naprawdę mierzą się z dramatami, że widocznie jesteśmy nierobami, a tak w ogóle to mąż niech zrobi prawo jazdy, kupi samochód i nas wozi. Nawet jej nie odpowiedziałam, że mąż ma wadę wzroku uniemożliwiającą prowadzenie pojazdów, a zresztą nas by nie było stać na samochód. Ktoś, kto ma wszystko pod nosem, kto mieszka w mieście albo jest zmotoryzowany, nie zrozumie, jak to jest nie móc się wydostać ze wsi, jak to jest iść z dzieckiem na rękach przez śnieg, drugą ręką pchając wózek. Mieszczuch nie zrozumie, jak to jest marzyć o autobusie dojeżdżającym pod dom.

Marek. Szkoła nie jest dla wszystkich
Obok mojego domu, a właściwie podwórka, kilkanaście lat temu wybudowano drogę szybkiego ruchu. Z okna w kuchni widać było ekrany akustyczne i przemieszczające się tiry, które oczywiście powodowały huk (powodują go dalej, ale teraz cała rodzina do tego przywykła). Mama była pewna, że skoro buduje się nowa droga, to będzie po niej jeździł jakiś autobus, którym moglibyśmy dojeżdżać do miasta… oczywiście się to nie wydarzyło. PKS do naszej dziury (wieś na Mazowszu) nie jeździ od końca lat 80., a zapuszczony, stary przystanek jest miejscem libacji i posiadówek młodzieży. To smutny widok. Ja od małego byłem odcięty od świata. Do kościoła z rodzicami szliśmy z buta cztery kilometry. Do podstawówki chodziłem przez las, wracałem przez niego z latarką w ręku. Szczęście miałem, że gdy poszedłem do gimnazjum, szkoła zadbała o nas i przyjeżdżał po mnie i inne dzieciaki z okolicy gimbus (specjalny autobus). To była wygoda! Wystarczyło przejść około 800 metrów i wsiąść do pojazdu, który podwoził nas do szkoły. Ale potem przyszło liceum i „licbusa” nie było. Myślałem o szkole z internatem, ale rodziców nie było na to stać, a poza tym już gdy byłem w pierwszej klasie, zachorował mój tata, więc musiałem pomagać mamie w gospodarstwie i prowadzeniu domu. Gdy było jeszcze ciepło, jeździłem do szkoły rowerem. We wrześniu czasami podwoził mnie tata – jemu bardzo zależało na tym, żebym się uczył, żebym mógł z tej wiochy kiedyś wyjechać do normalnego świata. Ale jego choroba – rak płuc z przerzutami – okazała się bezlitosna. Nowotwór zabił mojego tatę już na początku lutego. I do szkoły nie miał mnie już kto podwozić. A ja w okolicach jego pogrzebu zachorowałem na zapalenie płuc. Nie było opcji, żebym jeździł do szkoły rowerem. Musiałem się oszczędzać. Nauczyciele wiedzieli, jaka jest moja sytuacja, bo rozmawiali z mamą wiele razy. Współczuli mi śmierci taty i choroby, ale nie odpuszczali mi nauki. Miałem mnóstwo nieobecności, groziło mi nieklasyfikowanie – po prostu nie zawsze miałem do tej szkoły jak dojechać, właściwie byłem tam wtedy, gdy mógł mnie podwieźć ktoś z naszej wsi. A przecież nie zawsze mógł. Uzbierałem tych obecności tyle, żeby być klasyfikowanym, ale… konsekwencją opuszczania lekcji było to, że po prostu zawaliłem matematykę i niemiecki. Z niemieckiego nauczycielka mnie „wyciągnęła”. Z matematyki – nie. Poprawki nie zdałem. Fatalnie się czułem sam ze sobą, bo przecież tacie zależało na tym, żebym dobrze sobie radził w szkole… W pewnym sensie to nadrobiłem, bo skończyłem liceum, wyjechałem ze wsi i zacząłem studia – turystykę i rekreację. Chcę podróżować, poczuć, jak to jest być niezależnym. Nie wiem, czy mi się to uda, bo wciąż jestem potrzebny mamie. Ale chciałbym zrobić coś dla siebie. Jestem dumny, że studiuję, bo studia w Polsce nie są dla wszystkich – tak samo jak nie dla wszystkich jest szkoła. Czasem wszystko zależy nie tylko od pieniędzy, ale i od tego, czy dojeżdża do ciebie jakikolwiek autobus.

Ilona. W Polsce wieś często jest więzieniem
Pewnie mało kto się ze mną zgodzi, a większość ludzi powie, że mi się coś pomieszało w głowie, ale przedstawię swój punkt widzenia. Uważam, że dzisiaj w Polsce jest gorzej niż kiedyś – jeśli nie mieszkasz w dużym mieście albo nie masz możliwości, żeby wszędzie dojeżdżać samochodem. W PRL było ciężko, ale jeździła kolej i były PKS-y do małych miejscowości. W szkołach dzieciaki miały dentystę, na wioskach działały jakieś domy kultury. Teraz nie ma nic z tych rzeczy. Mieszkam z córką, która samotnie wychowuje swoje dzieci. Żyjemy w domu znajdującym się pod Łodzią – dwadzieścia parę kilometrów. I nikomu nie życzę mieszkania w takiej dziurze. Ja trzymam się słabo płatnej pracy w sklepie, jednym z trzech w okolicy – mam chore biodro i nie dojdę do przystanku, żeby pojechać dalej, do lepszej roboty. Córka jest nauczycielką – zarabia tyle, że wystarcza nam na podstawowe sprawy, a czasem nawet na przyjemności, ale luksusu u nas nie ma. Były zięć alimentów płacić nie chce – twierdzi, że go nie stać. Wszyscy mężczyźni po rozwodach nagle stają się biedni. Mieszkamy w tej wsi, mamy ładne widoki. I na tym się kończą zalety. Nie mam jak dojechać do lekarza, bo autobusu przecież nie ma. Wizyty u ortopedy ustawiam tak, żeby były wtedy, gdy siostra, na co dzień mieszkająca w Szwecji, akurat jest w Polsce i może mnie zawieźć. Lekarz zalecił mi wizyty u fizjoterapeuty – ale ja nie mam jak raz w tygodniu jeździć do Łodzi albo Zgierza. Zresztą ja to pal sześć, stara jestem. Ale córki i wnuków mi żal. Starsza wnusia jest wiercipięta, taka mała gimnastyczka. Powiedziała, że chce chodzić na karate. I pieniądze to by się nawet znalazły na takie zajęcia, ale dojechać nie ma jak. A córka, jakby miała sprawne auto, to by ją woziła, bo ona by tym dzieciom nieba przychyliła. Młodszy wnusio z kolei po rozstaniu rodziców miał takie problemy… stał się nerwowy, moczył się. Miał zalecenie chodzić do psychologa. I wie pani, co musiała córka zrobić, żeby on tam dotarł? Błagać byłego męża, tego drania, żeby go woził, bo on samochód oczywiście ma. Co ona przeszła wtedy, co się nasłuchała, że jest leniwa, że wariata z dzieciaka robi, to nie do pomyślenia. A córka tylko dziecku chciała pomóc, bo widać było, że jest taka potrzeba. Dlatego wiem jedno: w Polsce mała wieś albo nawet obrzeża miasta często są więzieniem – wjedzie się tam z nadzieją na dobre życie, na pianie kogutów z rana, a potem okazuje się, że nie ma jak się stamtąd wydostać. Ani do lekarza, ani do lepszej szkoły z dzieckiem, ani do pracy. Jak widzę polityków, którzy mówią, jak Polska się rozwija, to chce mi się i śmiać, i kląć. Tak, rozwija się – duże miasta się bogacą i dzieciaki z bogatych domów mają gdzie wydawać pieniądze rodziców. Ale na wsiach siedzisz i udajesz, że niczego do szczęścia ci nie brakuje. A wiesz komu zazdroszczę? Tym wszystkim ludziom, którym się udało i którzy z miasta się przenoszą na wieś, bo mają taki kaprys. I życzę im tego, żeby czasem nie zepsuło im się auto.


Wykluczenie komunikacyjne skutkuje nie tylko brakiem wygody, ale także utrudnieniami w dostępie do świadczeń zdrowotnych i edukacji. Ma ono także konsekwencje psychologiczne – chociażby wspomniane przez panią Ilonę poczucie uwięzienia. Obecność autostrad i remont dróg krajowych nie zmienia niestety faktu, że można żyć całkiem blisko od szosy, ale jednocześnie być odciętym od świata. Czasami swoboda przemieszczania się jest zależna od tego, czy po tej szosie albo po torach jeździ coś, co umożliwiłoby wydostanie się ze wsi lub małego miasteczka. Bez transportu publicznego nie ma mowy o równości obywateli.

Imiona i szczegóły zostały zmienione.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki