Kiedy Ernest (Leonardo DiCaprio) wysiada z pociągu, patrzy na świat, jakiego nie znał z żadnych opowieści i legend. My też, bo cała popkultura nigdy nie pokazała Indian w takich okolicznościach. Możemy więc, tak jak Ernest, przecierać oczy ze zdumienia, kiedy widzimy krainę, w której role się odwróciły: bogacze to Indianie, biedacy to biali. Razem z nim, bohaterem najnowszego filmu Martina Scorsese, poznajemy historię Osagów, którzy wzbogacili się na złożach ropy. I zła, jakie wyrządzili im trawieni pożądaniem, zazdrością i chciwością biali. Tytuł w oryginale brzmi nieco inaczej – Killers of the Flower Moon – i odnosi się do terminu używanego przez Osagów na określenie miesiąca, w którym łany kolorowych, niewielkich kwiatków porastających łąki zduszane są przez wyrastające ponad nie wyższe rośliny. Dla Osagów maj to „czas księżyca zabijającego kwiaty”.
W tym właśnie miesiącu 1921 r. została zamordowana Anna, siostra Mollie Burkhart (wspaniała Lily Gladstone), żony Ernesta. Nie była pierwszą ofiarą. Zagadkowe morderstwa, nigdy niewyjaśnione, wydarzały się od kilku lat. Indianie ginęli od kul, uderzeń, wybuchów albo z powodu chorób. Mollie straciła już jedną siostrę, która zmarła z niewyjaśnionych przyczyn, jej organizm był skrajnie wyniszczony. Na jej oczach umierała matka. Wkrótce w wybuchu zginie jej ostatnia siostra. To istna epidemia morderstw – powie przysłany z Waszyngtonu agent z biura śledczego. Tyle że i Mollie niknie w oczach.
Martin Scorsese opowiada nam historię, o której zapomniano na niemal sto lat. Odkurzył ją w 2017 r. David Grann, wydając reporterską książkę pod tym samym tytułem jako owoc swojej dziesięcioletniej żmudnej i godnej podziwu pracy. W polskim przekładzie ten tytuł brzmi Czas krwawego księżyca. Okazuje się to trafne, bo Ameryka rzeczywiście zbudowana jest na krwi. O tym też jest ten film.
Pejzaż
Zaczęło się od tego, że Osagowie w latach 70. XIX w. zostali przesiedleni z Kansas do rezerwatu w północno-wschodniej Oklahomie na ziemie skaliste i jałowe. Tyle że nagle okazało się, że ten bezwartościowy w założeniu obszar jest bogaty w ropę – czarne złoto, które odmieniło ich los. O Osagach mówiono więc, że są „narodem wybranym przez przypadek”. Dzierżawili więc ziemie, na której jak grzyby po deszczu wyrastały szyby naftowe, a oni uczyli się korzystać z pieniędzy: w latach 20. XX w. stali się najbogatszymi mieszkańcami Ameryki. Budowali wielkie rezydencje, kupowali samochody, otaczali się luksusem. Biali pracowali dla nich i wykorzystywali ich jednocześnie, bo Osagowie, mimo że bogaci, to wciąż nie mieli żadnych praw. Za każdego z nich odpowiedzialny był tzw. opiekun, który dysponował ich pieniędzmi. Tych czystej krwi określano jako „niekompetentnych”, nie mogli stanowić o sobie. Upokarzające są sceny, kiedy chora na cukrzycę Mollie musi za każdym razem prosić o pozwolenie wydania pieniędzy na lekarza czy na bilet kolejowy i wyjazd poza stan.
W świat Osagów wchodzimy razem z Ernestem Burkhartem, który przyjeżdża do Firefax w Oklahomie, żeby zatrudnić się u wuja, Williama Hale’a (Robert de Niro), zamożnego hodowcy bydła. Dobrotliwy starszy pan, wielki przyjaciel Indian, siedzi w fotelu, popija zakazaną whisky i podaje krewniakowi ilustrowaną książkę, z której ten ma się dowiedzieć o historii Osagów – najpiękniejszych ludzi na ziemi, jak mówi wuj, który każe nazywać się Królem Wzgórza Osage. Daje mu pracę i wsącza swoją wizję świata. Na naszych oczach z prostolinijnego, nieco przygłupiego mężczyzny rodzi się potwór. Ale najpierw Ernest zakochuje się w Mollie, pełnokrwistej Indiance, która dzieli ze swoimi siostrami ziemię bogatą w ropę. Wuj wyprawia wielkie wesele, rodzą się dzieci, rodzina wydaje się szczęśliwa, gdyby nie to nieznośne pożądanie pieniędzy. Fakt mieszanych małżeństw, jakich było w tamtym okresie sporo, zostaje odarty z romantyzmu, bo okazuje się częścią większego planu, polegającego na legalnym przejęciu ziemi. Biały mężczyzna tylko w ten sposób może zdobyć bogactwo: wżeniając się w indiańską rodzinę. A Ernest – może i przystojny, lecz niezbyt rozgarnięty, no i bardzo chciwy – wchodzi w tę narrację zadziwiająco chętnie i aktywnie, biorąc pod uwagę jego uczucie do żony.
Według Hale’a sprawom należy pomóc, przyspieszając pewne działania. Indianie zaczynają umierać, a w rodzinie Mollie dzieje się to wręcz lawinowo. Razem z radą starszych, która również jest zaniepokojona wzrostem niewyjaśnionych śmierci Indian, Mollie zatrudnia prywatnych detektywów, a potem jedzie do Waszyngtonu prosić prezydenta o pomoc w złapaniu zabójcy. Sprawą zainteresował się J. Edgar Hoover, o czym dowiadujemy się między wierszami, i przysłał do Firefax swoich agentów. Sprawcy zostali ujęci i skazani na dożywocie, a po kilku latach zwolnieni. O kilkudziesięciu morderstwach szybko zapomniano, wymazując je z historii Ameryki.
My blanket
Druga część tytułu książki Davida Granna brzmi: Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI. Książka jest podzielona na trzy części: pierwsza opisuje morderstwa i ich okoliczności, druga skupia się na pracy w terenie poszczególnych agentów i początkach FBI, trzecia dotyczy śledztwa dziennikarskiego, podczas którego Grann wchodzi w kontakt z żyjącymi potomkami ofiar. Książka jest świetna, czyta się ją z narastającym gniewem, który przemienia się w smutek.
Byłam ciekawa, jak Scorsese potraktuje narrację, kogo wybierze na głównego opowiadacza. Wybrał tych, których nikt przez lata nie chciał słuchać. Zanurzamy się w świat Osagów. Słuchamy ich języka. Czasami Scorsese nie każe go tłumaczyć, i to wcale nie jest irytujące. Pozwala się wsłuchać w egzotycznie brzmiące słowa, których wcale nie musimy rozumieć. Degraduje to nas, jako panów, tych lepszych, bo białych, europejskich, o wyższej kulturze, cywilizowanych. Stajemy wobec tych obcych słów z pokorą. Jestem pod wrażeniem budowania tej epickiej sagi, skrupulatnego odtwarzania faktów, chwila po chwili, chronologicznie, bez pośpiechu. Coraz bardziej zanurzamy się w zło, w gęstniejącą atmosferę strachu, podstępu i wstrętnej chciwości, która prowadzi prosto do zbrodni. Stopniowo zmienia się język, jakim mówią o Indianach biali mężczyźni. Tłumacz tego nie wychwycił, zwróciła mi na to uwagę moja znajoma amerykanistka: my blanket („mój koc”) to w tym przypadku pogardliwe określenie białych mężczyzn na indiańskie żony. Przemoc dzieje się w półmroku, otoczona tajemnicą, obejmuje we władanie powoli. Scorsese doskonale potrafi oddać moc zła, która obezwładnia człowieka i każe działać pod wpływem najniższych namiętności. Nakręcił film-epopeję, epicką sagę, dramat i kryminał w jednym, western i melodramat. Aktorów wybrał idealnych, cała trójka – DiCaprio, de Niro i Gladstone – gra oscarowo. Dwa duety, oba elektryzujące. Wystraszony i służalczy Ernest i władczy William Hale to zależność oparta na chciwości i manipulacji; Ernest zabawny i uroczy oraz pełna godności powściągliwa Mollie to zależność oparta na miłości. Która relacja jest silniejsza? Wydaje się, że w ciągu tej całej historii walczą o duszę Ernesta dwie wrogie sobie siły. Mógłby być dobrym i szczęśliwym człowiekiem.
Z rozmachem Scorsese kreśli obraz Firefax, miasteczka pełnego przeróżnych typów ludzkich. Obok tradycyjnie ubranych kobiet z plemienia Osagów są też otulone futrami i uczesane całkiem po europejsku, obwieszone brylantami, których mężowie w garniturach kupują od białych handlarzy kolejne samochody. Biali właściciele knajp i sklepów, różnego rodzaju szumowiny i wyjęci spod prawa dopełniają tego barwnego pejzażu. Kamera Scorsese patrzy na ten świat niczym etnograf rejestrujący zachodzące zmiany: nadchodzi nowe. Osagowie żyją na pograniczu dwóch kultur: tej tradycyjnej indiańskiej oraz katolickiej. Ich zwyczaje stopniowo zanikają, choć starają się je zatrzymać. Scorsese oddaje im cześć. W finałowej scenie to on sam we własnej osobie czyta fragment z książki Granna: „16 czerwca 1937 roku Mollie zmarła. Jej śmierć, co nie powinno dziwić, nie spotkała się ze zbyt dużym zainteresowaniem prasy. W «Fairfax Cief» opublikowano krótki nekrolog”. I nie byłby sobą, gdyby w tej samej scenie nie pokłonił się sztuce kina.