To wtedy bliska mi osoba poszła po raz pierwszy do lasu z grupą aktywistów. Nosili ciężkie plecaki z ciepłą zupą, opatrywali rany, otulali folią, trzymali za rękę, rozmawiali i pocieszali wystraszonych ludzi. Miesiąc później pojechałam na granicę i ja, razem z Moniką Białkowską, samochodem wypełnionym bielizną termoaktywną, zgrzewkami wody i batonami proteinowymi. Rozmawiałyśmy z aktywistami, byłyśmy zatrzymywane przez policję, która zaglądała nam do bagażnika. Słuchałam opowieści z pierwszej ręki o uciekinierach i o funkcjonariuszach Straży Granicznej. Także o tych, którzy mieli dylematy moralne.
Historie, które dzieją się w filmie, miały miejsce naprawdę, słyszałam o nich wtedy. Zostały przedstawione skrótowo, może wręcz hasłowo, i choć mocno skondensowane na użytek fabuły, nie tracą nic ze swej istoty. Tym wszystkim, którzy na granicy nie byli, pokaże prawdę o tym, co się tam działo i co niestety nadal ma miejsce.
Zarzuty o to, że to film antypolski, są całkowicie bezpodstawne. Wśród Polaków, jak wśród wszystkich ludzi na świecie, można spotkać osoby heroiczne i patologiczne, odważne i tchórzliwe, mądre i głupie, a także całkowicie przeciętne.
Rodzina
Naszymi przewodnikami jest syryjska rodzina, którą spotykamy w samolocie tureckich linii lotniczych. Lecą do Mińska z nadzieją na to, że szybko dostaną się do Szwecji, gdzie czeka na nich krewny. On opłaca całą podróż. Obiecano mu, że w Mińsku będzie czekał bus, który przewiezie wszystkich do Polski, a stamtąd już łatwa droga do Szwecji. Najważniejsze wszak jest dostać się do upragnionej Unii Europejskiej, gdzie człowieka traktuje się z należnym mu szacunkiem, gdzie respektowane jest też prawo międzynarodowe. Nie tak jak w krajach, z których się ucieka. Do rodziny (małżeństwo z trójką dzieci i starszy ojciec) dołącza Afganka, której brat współpracował z polskim wojskiem (pamiętamy, że kiedy rządy w Afganistanie objęli talibowie, nasz rząd usiłował wywieźć swoich afgańskich współpracowników, i że nie udało się to w stu procentach?). Lecą podekscytowani, z nadzieją na lepsze życie, z walizkami, ze swoim dobytkiem i marzeniami, jakie mamy wszyscy, z bólem w sercu, że musieli zostawić swój dom, że właściwie i tak go już nie mają. Lecą, myśląc, że Europa to eldorado.
Tam spotyka ich piekło. Piekło nieustannych push backów, kolejnych przerzutek: Białoruś-Polska-Białoruś-Polska. Tak jakby byli przedmiotami. I są: wtedy, gdy funkcjonariusz Straży Granicznej przerzuca zwłoki uchodźcy przez drut żyletkowy, żeby nie było afery, że w Polsce giną ludzie. Wtedy, gdy są popychani, szczuci psami, okłamywani, przezywani, kiedy piją wodę z kałuż, kiedy nie mają możliwości się umyć, kiedy głodują. Agnieszka Holland przywraca im człowieczeństwo, dając im twarz, imię, historię, przyjaciół, krewnych, marzenia. Bashir, Amina, Nur, Ghal, Leila i inni spotkani w lesie, młode małżeństwo z jakiegoś francuskojęzycznego kraju afrykańskiego, trzech czarnych młodych chłopców. I inni, których nie zobaczymy, a którzy pozostawiają ślady w domu zajętym na noc: „Dziękujemy za gościnę i przepraszamy za ubikację, dziecko ma zatrucie”. Widzimy, jak tracą wiarę w człowieka, jak tracą nadzieję, jak psychicznie stają się w krótkim czasie wrakami.
Losy syryjskiej rodziny splatają się podczas październikowych dni i nocy na polsko-białoruskim pograniczu z kolejnymi bohaterami filmu: aktywistami i funkcjonariuszami Straży Granicznej. Tych pierwszych reprezentuje Julia (Maja Ostaszewska), psycholożka, która mieszka na Podlasiu od niedawna i która wobec kryzysu na granicy postanawia dołączyć do wolontariuszy z Grupy Granica. Nie są nieskazitelni, czasem zbyt narwani, momentami niezbyt sympatyczni, niektórzy działający na granicy prawa, może zbyt radykalnie. Julia wybiera właśnie tych młodych anarchistów. Ryzykuje, bo nie może pogodzić się z tym, że miałaby zostawić w lesie człowieka na skraju wychłodzenia zupełnie samego. Jej koleżanka, sympatyzująca z opozycją, wprawdzie jeździ do Warszawy na pikiety pod sejm, ale w tej sprawie nie zrobi nic.
Pogranicznik
Galerię niejednoznacznych postaci uzupełnia Jan (Tomasz Wołosek), młody funkcjonariusz Straży Granicznej, przeciętniak na dorobku. Jego żona oczekuje na narodziny pierwszego dziecka, on dokańcza dom na skraju lasu. To właśnie sposób pokazania Straży Granicznej wzbudził aż taki niepokój wśród rządzących naszym krajem. Tymczasem postać Jana jest dynamiczna. Najpierw słucha szkolenia, potem jest skonfrontowany z wystraszonymi ludźmi w lesie, z płaczem dzieci i aktywistami, poddany presji kolegów, straszony podczas patroli przez służby białoruskie. Odreagowuje tak jak inni: alkoholem i imprezami, zamknięciem w sobie i wreszcie wyrzutami sumienia. Aż w końcu, po jednej z nocnych akcji, rozumie, że może dokonać wyboru i kiedy na końcu patrzy na siebie w lustrze, co widzi? To bardzo ciekawa postać. Myślę, że bardzo prawdziwa.
Holland pokazuje, że służba na granicy nie jest łatwa i prosta, trudności i dramatycznych sytuacji można przeżyć wiele i potem trzeba z nimi żyć. Pokazuje też patologie, jakie miały miejsce wśród funkcjonariuszy. Nie jest to czymś nowym w kinie, trudno zrozumieć, dlaczego w tym przypadku wzbudza aż takie emocje. Czyżby tak trudno było przyjąć do wiadomości, że mogły mieć miejsce? Tak, to wstrząsające, kiedy pogranicznik oddaje migrantowi zbity przez siebie termos, a ten nie wiedząc o tym, pije z niego wodę, kalecząc sobie przełyk. Tak jak scena zrzucenia ciężarnej kobiety przez druty.
Nie jest to jednak przesadne epatowanie przemocą, która nie mogła mieć miejsca. Miała – wiem to, są świadkowie. Akty przemocy wobec uchodźców z rąk funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej są udokumentowane. Polski sąd kilkakrotnie już uznał zastosowane przez SG wywózki osób szukających azylu w Polsce za granicę białoruską za nielegalne, bo sprzeczne z Konwencją Genewską. Filmowy Jan jest bardzo prawdopodobny. Jest twarzą tych wszystkich ludzi, którzy boją się stracić pracę, wygody, przyjaciół, znajomych. Ale w odróżnieniu od innych on ostatecznie stara się twarz zachować. Ta codzienna moralna walka jest w postaci Jana bardzo widoczna.
Oskarżeni
Nie jest to film bez wad, nie jest też wybitny. To kino interwencyjne, a ono rządzi się trochę innymi prawami. Stąd pospieszny tryb pracy i wynikające z niego uproszczenia, w tym brak pogłębienia psychologicznego postaci. Agnieszka Holland i jej współpracownicy przeprowadzili setki rozmów ze świadkami wydarzeń: z aktywistami, lekarzami, prawnikami, tłumaczami, mieszkańcami, ze wszystkimi tymi, którzy przez miesiące działali na pograniczu. I tak, także z funkcjonariuszami Straży Granicznej – nieoficjalnie. Również z tymi, którzy na skutek sytuacji ze Straży odeszli.
Ten film to oskarżenie. Z jednej strony polskiego rządu, którego przedstawicielem jest wysoki przełożony służb mundurowych, który przyjeżdża ze stolicy na Podlasie, żeby podreperować morale funkcjonariuszy. Jego skrajnie cyniczna, pełna oszczerstw i bazująca na powtarzanych plotkach, agitacyjna przemowa z pewnością by wystarczyła. Niepotrzebny byłby antypisowy „wylew gniewu” pacjenta Julii (Maciej Stuhr), który ewidentnie stracił psychiczną równowagę na skutek działań rządu. Brzmi to nieco groteskowo i tak niestety wygląda, osłabiając wymowę filmu, choć zamysł chyba był inny. Postać grana przez Stuhra miała pokazać dobrze sytuowanego inteligenta, narzekającego na rząd w zaciszu swojej willi. Jego jedyna aktywność – nienawiść – miała być wkrótce skonfrontowana z podjęciem działalności mającej sens. Jednak uważam, że to najsłabszy wątek filmu.
Ale najważniejszym oskarżonym jest Unia Europejska. Scena, w której poddana wielu traumatycznym przeżyciom syryjska rodzina siedzi na krawężniku w polskim przygranicznym miasteczku pod murem, na którym widnieje namalowana, nieco wyblakła, flaga Unii, jest wiele mówiąca.
Agnieszka Holland chciała zrobić film uniwersalny, a opowieść o tym, co dzieje się na granicy Polski i Białorusi jest pretekstem do wołania o godność uchodźcy w całej Europie: na Lampedusie i na Lesbos, na Morzu Śródziemnym i Kanale La Manche. Wszędzie tam, gdzie przez „zieloną granicę” przechodzą ludzie, uciekając przed wojną, prześladowaniem, biedą. I gdzie odbiera im się godność, człowieczeństwo, a pomoc w potrzebie uważa się za przestępstwo. Ten film to wołanie o moralny porządek. Nie wolno nazywać dobra złem i karać za okazywanie pomocy drugiemu człowiekowi, który cierpi głód, pragnienie, zimno.
W żadnym momencie nikt nie mówi o tym, żeby otworzyć granice, bo nie o tym jest ten film. Szlak migracyjny jest pokazany jako manipulacja reżimu Aleksandra Łukaszenki w sposób jasny, bez wątpliwości. Tyle że człowiek tonący w bagnie i wołający pomocy naprawdę o wojnie hybrydowej nie ma pojęcia. On tylko chce przeżyć.