Zadziwiające jest, jak bardzo zmieniło się nasze myślenie o synodzie od momentu, w którym został ogłoszony. W swoich założeniach miał być poświęcony synodalności. Miał stać się swoistym ćwiczeniem nowego stylu bycia i rozmowy w Kościele i o Kościele. Jego tematem były komunia, uczestnictwo i misja. Tuż przed startem pierwszej sesji plenarnej w Rzymie odnieść można wrażenie, że najważniejszymi poruszanymi na niej tematami będzie celibat, diakonat kobiet i miejsce osób homoseksualnych w Kościele. Jeśli jednak wsłuchać się w głos, który rzeczywiście płynął z Kościoła – ze wspólnot parafialnych i diecezjalnych – dotyczył on zupełnie innych bolesnych miejsc i zupełnie innych ważnych potrzeb wspólnoty. Dobrze, żeby ten głos w wirze synodu czy nawet po jego zakończeniu nie został zapomniany.
Cicho o Eucharystii
Tak naprawdę ludzi, którzy na co dzień żyją w Kościele i którym Kościół jest bliski, nie porusza w nim najbardziej kwestia osób LGBT ani celibatu, ale liturgii. To był w spotkaniach synodalnych ten temat, który powracał w każdej bez wyjątku syntezie diecezjalnej i w każdej wskazywany był jako ten, który budził głęboką troskę. Skupialiśmy się przede wszystkim na Eucharystii – na tym, żeby sprawowana była godnie, bez pośpiechu, uproszczeń, infantylizmu. Na tym, żeby rzeczywiście była liturgią Kościoła, a nie radosną twórczością celebransa. Zwracaliśmy uwagę, żeby nie przeładować liturgii ogłoszeniami. Rozmawialiśmy o kazaniach, o ich treści i formie. O listach pasterskich, czytanych zamiast kazania, a niezrozumiałych. O poziomie oprawy muzycznej liturgii. Przede wszystkim jednak niemal jednym głosem wierni Kościoła w Polsce domagali się solidnej katechezy liturgicznej i komentarzy liturgicznych, które pozwoliłyby im lepiej zrozumieć sens tego, co się wydarza w trakcie Eucharystii.
Ten głos nie jest drobnostką. Po pierwsze, dotyczy sprawy dla wiary fundamentalnej. To wokół Eucharystii toczy się przecież całe życie Kościoła. Po drugie, jest to głos naprawdę powszechny i wskazujący na dużą dojrzałość wiernych, którzy nie chcą ślepo powtarzać wyuczonych w dzieciństwie gestów, ale przeżywać je coraz głębiej, odkrywając ich sens. Równie mocno wybrzmiało również wołanie o adorację Najświętszego Sakramentu, o otwarcie kościołów i kaplic do indywidualnej adoracji.
Od opublikowania syntez diecezjalnych minął już rok. To czas, po którym w zasadzie można by zapytać: co zrobiono, żeby na te, tak wyraźnie przecież sygnalizowane potrzeby, odpowiedzieć? Nie potrzeba do tego synodu, nie potrzeba papieskich dokumentów. Nie potrzeba nawet konsensusu wszystkich polskich biskupów: tak wiele można tu zrobić na poziomie lokalnym, w każdej diecezji.
Wielkim błędem byłoby uznanie, że nie mamy tu nic do zrobienia, i zajęcie się choćby dyskusjami na temat celibatu czy diakonatu kobiet. Owszem, te dyskusje są ważne, ale bez zrozumienia Eucharystii szybko stracą sens: Kościół bez sprawowania Eucharystii i bez świadomego przeżywania Eucharystii będzie martwy.
Wciąż nie wiemy więcej
Drugi niezwykle ważny, a zdaje się, że ignorowany w zapowiedziach synodalnych tematów głos wiąże się nieco ze wspomnianym wcześniej. Dotyczy już nie tylko katechez liturgicznych, ale poszerzenia wiedzy katolików na temat tego, w co wierzą. To temat, który także wracał we wszystkich syntezach – a po ich opublikowaniu zapadła na ten temat cisza. Problem jednak nie zniknął. Wierni Kościoła w Polsce przyznają, że nie mają wiedzy ani na temat Kościoła, ani na temat Objawienia. Jeśli ją mają, to jest ona bardzo powierzchowna. Nie ma dla nich programów formacyjnych. Nie ma stałej formacji świeckich. Jakakolwiek formacja religijna kończy się najpóźniej na etapie szkoły średniej. Dorosły człowiek, pozbawiony wsparcia np. w postaci studiów, nie ma gdzie szukać w tej kwestii pomocy. Jednocześnie trudno jest oczekiwać, że wszyscy wierzący kończyć będą studia teologiczne.
Skutki tego są opłakane: to, co nazywamy „wiarą”, ogranicza się do znajomości kilku haseł. Niepogłębiona wiedza i braki w formacji prowadzą dalej do zafałszowania przekazu wiary, do zafałszowania Jezusa: wierzymy nie w to, co jest prawdą, ale w to, co prawdą nam się wydaje, choćby dlatego, że przekazał nam to charyzmatyczny ksiądz. W obliczu takiego braku wiedzy trudno się dziwić, że stosunkowo łatwo posłuch u ludzi znajdują różnego rodzaju duchowi szarlatani, fałszywi mistycy, czasem nieświadomie, a czasem świadomie krzywdzący tych, którzy im zaufali. Z pewnością jest to przestrzeń, która wymaga pilnej pracy i uzdrowienia: tym pilniejszej, że samo przygotowanie takiej formacji wymaga czasu, a owoce również nie pojawią się w ciągu roku. Każdy natomiast rok zaniedbania tej kwestii oznacza kolejne grupy ludzi zwodzonych tym, co oni sami lub ich guru uznają za wiarę w Jezusa.
Niewidzialne peryferie
Papież Franciszek od początku swojego pontyfikatu zachęca katolików, żeby wychodzili na peryferie, szukając tych, którzy od Kościoła sami się oddalili lub poczuli się od niego odsunięci. Zwołując synod, papież przypominał i zachęcał, żeby również w czasie jego prac o owych peryferiach nie zapominać, żeby w synodalnych spotkaniach wybrzmiał głos tych, którzy na co dzień są zapomniani albo niedopuszczeni do głosu. Jedynym kryterium miał być chrzest – to, co bez wątpienia nas łączy. Tymczasem my na synod jedziemy, nie zrobiwszy w zasadzie nic z odkryciem, że na peryferie w ogóle nie wyszliśmy.
Jednym z trudnych wniosków ze spotkań synodalnych w Polsce było to, że nie potrafimy jako Kościół i jako katolicy rozmawiać z tymi, którzy nie podzielają naszej wiary i nie przyjmują proponowanej przez nas moralności. Nasze spotkania synodalne odbywały się we własnym, wewnątrzkościelnym gronie – z rzadka dowiadywaliśmy się o gronie poszerzonym choćby o związki niesakramentalne czy osoby homoseksualne, a i to odbywało się często w atmosferze skandalu. Nie wyszliśmy do osób bezdomnych. Niemal nie zauważyliśmy osób niepełnosprawnych. Omijany był temat migrantów i uchodźców. W żadnej z syntez nie ma ani słowa o rozmowach z tymi, którzy z Kościoła odeszli czy dokonali aktu apostazji. Wśród wielu głosów znalazł się mówiący nawet o tym, że proboszcz odmawiał wejścia na spotkanie synodalne tym, którzy nie byli w stanie łaski uświęcającej.
To była diagnoza, którą sami postawiliśmy sobie rok temu, czytając diecezjalne syntezy. Niestety jadąc na sesję plenarną synodu biskupów do Rzymu, nie możemy powiedzieć wysyłającemu nas na peryferie papieżowi nic więcej. Nie widać w tym temacie żadnego rachunku sumienia, żadnego mocnego postanowienia poprawy. Na ile zatem wiarygodnie wybrzmi tam nasz głos? Jak silny jest Kościół w Polsce, jeśli nie ma w nim determinacji do misyjnego szukania każdego człowieka?
Na progu podziału
Kolejny temat, który na etapie diecezjalnym powracał jak bumerang, wyraźnie dopominając się pilnego rozwiązania, to problem grup i wspólnot tzw. tradycyjnych, związanych z liturgią i duchowością trydencką. Po decyzjach podjętych przez papieża Franciszka nie da się tej kwestii rozwiązać wyłącznie na poziomie diecezjalnym. Ale znów po roku od opublikowania syntez i na progu rozpoczynającej się sesji plenarnej trudno jest nie zapytać, co zrobiliśmy z raną, wyraźnym pęknięciem naszej wspólnoty, które w trakcie synodu się objawiło? Na ile próbowaliśmy się porozumieć, na ile powstrzymać dalszy podział, jakie pojawiły się działania formacyjne i modlitewne, które mogły pokazać nam, że nadal jesteśmy jednym Kościołem?
Dziś w Polsce nie jest to niestety problem marginalny, który można przemilczeć. Pozostawiony sam sobie prowadzi na razie do wielkich napięć, a w przyszłości doprowadzić może nawet do schizmy. Wskazana zatem jest ostrożność i wrażliwość, a z pewnością nieustanne monitorowanie sytuacji i przeciwdziałanie kolejnym pęknięciom. Wydaje się również, że pożyteczne byłoby, aby o takich lokalnych napięciach dowiedział się również papież: ten, który w Kościele pełni posługę jedności.
To, co wybrzmiało na synodzie w Polsce niezwykle mocno, niemal natychmiast zostało zapomniane. Przestaliśmy o tym rozmawiać, zajmując się na powrót diakonatem kobiet, gender i celibatem. Tymczasem w Kościele nadal są duże grupy ludzi, którzy czują się niesprawiedliwie potraktowani, a jednocześnie negują potrzebę dialogu i są zagorzałymi przeciwnikami synodu. Ignorowanie ich istnienia nie sprawi, że znikną. Ich lęki – niezależnie od tego, czy są uzasadnione – są dla nich samych bardzo trudne i przeżywane w autentycznym cierpieniu. Z całą pewnością są to ludzie gorliwi. Źle by się stało, żeby zobaczywszy skalę tego zjawiska i ludzi, którzy za nim stoją, przejść nad tym do porządku dziennego i czekać, aż problem sam się rozwiąże, bez naszego wysiłku i pilnego szukania dróg do porozumienia.
Zgorszenie ciszą
Być może jeszcze jeden problem powinien pozostać tym, o którym nie chcemy milczeć: nawet jeśli nie wybrzmi on dostatecznie mocno na synodzie biskupów. Chodzi nie tyle o same nadużycia w Kościele, ile o zgorszenie, które za tymi nadużyciami idzie. Co ważne, z synodalnych syntez wynika, że nie sam grzech czy nawet przestępstwo sprawiają, że tracimy zaufanie do Kościoła. Przeciwnie – rozumiemy, że zło pojawić się może wszędzie, że każdy sam odpowiada na to, co zrobił, i że odpowiedzialność zbiorowa nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Zgorszeniem staje się dla nas dopiero to, że zło jest ukrywane, tuszowane, usprawiedliwiane, nazywane w taki sposób, żeby wydawało się czymś mniejszym. To dlatego w tak wielu syntezach synodalnych pojawiał się sprzeciw wobec tego, co sami wierni nazywają „polityką zamiatania pod dywan”.
Zgorszeniem jest jeszcze i jedna rzecz: wciąż zbyt mała lub niedostatecznie okazywana troska o tych, którzy zostali skrzywdzeni. Wciąż są ludzie, którzy czują się nieludzko potraktowani w kanonicznych dochodzeniach, wciąż są ludzie zmagający się z machiną procedur, brakiem dostępu do dokumentów we własnej sprawie, ze zwyczajnym, ludzkim (lub raczej nie-ludzkim) brakiem wrażliwości.
Chodzi o synodalność
Trudno powiedzieć, czy są to kwestie, które poruszone być powinny na sesji plenarnej synodu. Z pewnością są to kwestie, które wynikają z naszych polskich spotkań synodalnych i jeśli uczciwie potraktować chcemy synodalność, trzeba i nad nimi podjąć poważną refleksję. Na ile nam się to uda, czas pokaże.
Dobrze byłoby jednak, żebyśmy o spotkaniach synodalnych na poziomie parafii i diecezji nie zapomnieli i nieustannie do nich wracali. Dobrze byłoby, gdybyśmy zdiagnozowane tam problemy próbowali rozwiązywać na poziomie parafii, dekanatów i poszczególnych diecezji, bez czekania, aż wszystkie kwestie załatwi za nas papież. Dopiero w ten sposób idea papieża Franciszka zostanie zrealizowana. Dopiero w ten sposób Kościół będzie się stawał rzeczywiście synodalny.