To miejsce w naszym czasopiśmie, w którym piszemy o kulturze, w tym numerze złożyło się, do pewnego stopnia przypadkowo, w blok tekstów, w którym przedstawiamy dwie odsłony ciągle aktualnego społecznego problemu. Majętność kontra ubóstwo. Natalia Budzyńska pisze o osobach niewyobrażalnie majętnych, ich samotności, intrygach i brutalności, którą stosują i której sami doświadczają w życiu. Mnie z kolei kalendarz tegorocznych premier filmowych zaprowadził w zupełnie przeciwną stronę – na peryferie miast, do miejsc, gdzie nikt się nie zapuszcza, tych, które nazywamy „marginesem” – jest jednak coś, co łączy bohaterów Sukcesji i hiszpańskojęzycznego filmu 24 godziny. Otóż dla, wyraźmy to tak eufemistycznie, średniej społecznej zarówno ci najbogatsi, jak i najbiedniejsi są niewidoczni. Ci pierwsi naturalnie dlatego, że świat ich machinacji jest skrzętnie ukrywany, oddziela nas od nich szklany sufit i wysokie kominy bajońskich zarobków, różnych wpływów itd. Z kolei nad losem ludzi ubogich zwyczajnie się nie pochylamy, uznając, że nie są to nasze problemy, w neoliberalnej bańce głoszone są poglądy, że nieporadni życiowo ludzie sami są sobie winni, poza tym nie po to łożymy z naszych podatków na opiekę społeczną, by musieć się kimkolwiek gorzej sytuowanym zajmować. Wytwarzają się nam więc dwa marginesy – górny niedostępności i dolny obojętności, przy czym jak pokazują zestawienia posiadania, ten pierwszy jest raczej niezbyt szeroki, podczas gdy drugi obejmuje całe rzesze osób.
Codzienne tragedie
To truizm, ale nigdy nie wiemy, co przyniesie nowy dzień po tym, gdy zadzwoni budzik. Możemy coś planować albo przewidywać, ale pewności nie mamy nigdy. Film 24 godziny rozpoczyna się od sceny, w której właśnie zaczyna dzwonić budzik, ale możemy też zauważyć, że bohaterowie już od paru chwil czekają w bezsenności na jego dźwięk, bądź wręcz przeciwnie – robią wszystko, by nie musieć oglądać świata, w którym przyszło im żyć. Skupiam się wprawdzie na detalu, ale zupełnie inaczej po obejrzeniu filmu rozumiem powiedzenie „Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”. A co z tymi, którzy boją się, że to być może ostatni raz w ich łóżku, bo bank czyha, by zlicytować ich mieszkanie za niepłacenie rat kredytu? Jaki sen ma matka, która swojego syna kocha tak bezwarunkowo, że wybacza mu długi, które zaciągnął, a wyczekując go, siada do kolacji z jego zdjęciem? Czy wstyd pozwala zasnąć temu synowi, który sprzeniewierzył interes rodziców, a nie odbiera telefonów od matki, przejętej jego losem? Co ściąga sen z powiek pracownicy opieki społecznej, która choć oddana swojej pracy, to jednak chce zadbać o swoją późną ciążę? Co z kolei śni się prawnikowi – aktywiście, który w imię obrony słabszych gotów jest poświęcić własne życie rodzinne i karierę? Dlaczego jeszcze nie śpi nastolatek, czyżby słyszał za ścianą zajadłą kłótnię swoich rodziców? Dużo pytań, ale w zasadzie jest to pewien klucz do odczytania tego obrazu. Zaspokajanie tak podstawowych potrzeb jak sen, poczucie bezpieczeństwa, jedzenie, dostęp do lekarstw bywa w wolnorynkowej gospodarce drastycznie ograniczane. W tym sensie film jest jakoś oniryczny, nie tylko dlatego, że akcja dzieje się od przebudzenia do snu i w ciągu 24 godzin. Losy splatających się ścieżek trójki bohaterów wydają się czasami koszmarem, czymś nieprawdopodobnym. Jak w złym śnie, w którym mimo że próbujemy coś zrobić, to stajemy usztywnieni i głos więźnie nam w gardle. W sensie upływu czasu 24 godziny to także grecka tragedia – dzieje się w ciągu jednej doby, w jednym mieście (jest to Madryt, choć zakamuflowany tak, że akcja mogłaby się dziać w innych miejscowościach), a także poprzez fakt, że los bohaterów jest nieuchronny. Wydaje się, że z ich sytuacji nie ma dobrego wyjścia, każde rozwiązanie, które wybierają, jest złe, a nawet jeśli nam z zewnątrz się wydaje, że jest jakaś możliwość wybrnięcia z sytuacji, bohaterowie postępują na odwrót. Jest to jednak tragedia na wskroś ludzka, nie heroiczna, dziejąca się nie na polach historycznych bitew, ale w codzienności, w podejmowaniu małych decyzji, wbrew zniechęceniu, depresji, beznadziei.
Aktywizm filmu
Dzieło Juana Diego Botto bardzo dobitnie punktuje wady systemu późnego kapitalizmu. Obnaża mechanizmy wzbudzania nierealnych oczekiwań, które prowadzą do konsumenckiego obżarstwa, chęci posiadania za wszelką cenę. To portret społeczeństwa, w którym jedną ręką banki hojnie rozdają kredyty, oprocentowane tak, że po jakimś czasie konsumenci wpadają w pętlę zadłużenia i doprowadza się do eksmisji matek z dziećmi, nawet w styczniu (na szczęście w Polsce do pewnego stopnia prawa lokatorów są w tej kwestii uregulowane). Możemy się przyjrzeć życiu seniorki, niewidzialnej dla nas na co dzień, która w rozpaczy zbiera leki uspokajające, by przerwać swoje cierpienie. Chwyta za serce obraz opuszczonego dziecka – nie ze złej woli, bo matka, emigrantka, musi pracować, by utrzymać siebie i swoje dziecko, a ono musi przejść przyspieszony kurs dojrzałości. Wydaje się, że takie problemy są wszędzie w większym lub mniejszym nasileniu – niektóre społeczeństwa wypracowały sobie bowiem narzędzia do zaradzenia przynajmniej części z nich. Z tym że jeśli są to narzędzia systemowe, przykładające jedną miarę do każdego przypadku, to często mogą przez nie jak przez sito „przelecieć” te, które się w nim nie mieszczą lub w jakiś sposób unikają takiej weryfikacji (śledziliśmy zresztą niedawno w Polsce takie zaniedbania, które doprowadziły do tragedii i śmierci dzieci). Reżyser wraz ze scenarzystką (Olga Rodríguez) jako antidotum na taki stan rzeczy przedstawiają odejście od powszechnego egoizmu i indywidualizmu. Postać Rafaela, prawnika – idealisty, który bezinteresownie ujmuje się za ludźmi skrzywdzonymi i słabymi, zdaje się przypominać postać Don Kichota, owego walczącego z wiatrakami, który działa w poprzek naszemu racjonalnemu komfortowi. Rafael nie jest jednak gwiazdą działalności charytatywnej. Prowadzi nas on do grupy osób, które dzielą się podobnymi problemami, wspierają się, ale przede wszystkim biorą sprawy we własne ręce. Wydaje się, że ich działania są radykalne, odważnie stają naprzeciwko policji, nie boją się wykrzyczeć ostrych haseł. Jednak tak naprawdę jedyną bronią, którą mają protestujący, są ich głos, obecność i solidarność, która pomaga przezwyciężać przeszkody. Nie jest to film nachalnie aktywistyczny, ale przypomina to, o czym chyba już w ferworze politycznych wojen zapomnieliśmy – że jedność, dialog, solidarność to drogi do prawdziwego społecznego pokoju. Z drugiej strony – bez naszego zaangażowania, choćby na minimalnym poziomie, nic w naszym losie nie będzie mogło się zmienić. Nasze życie potrzebuje nas, w ciągu każdych 24 godzin, bo nikt inny za nas życia nie przeżyje.
---
24 godziny (En los márgenes)
reż. Juan Diego Botto
premiera polska 2 czerwca 2023 r.