Film Adama McKaya powstawał w samym sercu pandemicznych ograniczeń, bo zdjęcia kręcono w 2020 r. Trzeba jednak przyznać, że jest zrobiony z rozmachem. Zaczynając od historii, która jest prosta jak konstrukcja cepa i wykorzystywana w kinie od wielu lat: świat zostanie zniszczony na 100 procent w dniu takim a takim, nie przeżyje nikt, chyba że coś zrobimy. O ile da się coś w ogóle zrobić. Dzień Niepodległości lub Armageddon – to właśnie te tropy.
Doktorantka astronomii Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) i jej profesor dr Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) odkrywają, że po obrzeżach galaktyki krąży kometa. Problem w tym, że znajduje się na kursie kolizyjnym z Ziemią. Dokładnie za sześć miesięcy czeka nas katastrofa. Możemy zrobić sobie myślowy eksperyment i zastanowić się, co byśmy zrobili w tej sytuacji. Film pokazuje całe spektrum reakcji – od ignorowania tego faktu po pełne używanie życia, wszak w tej sytuacji hulaj dusza…
Odkryliście kometę? Gratulujemy!
Wydaje się, że w obliczu takich wiadomości na konkretne dane naukowców odpowiedzą ci, których wybiera się do reprezentowania interesów społeczeństwa, a więc politycy. Jako że historia dzieje się w konkretnym kraju, to konkretnie będzie to prezydent USA, człowiek o najsilniejszej władzy nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie. W tej roli genialna Meryl Streep jako prezydent Janie Orlean brawurowo parodiuje poprzedniego prezydenta Stanów. Jason Orlean, jej syn, to z kolei karykatura opartej na rodzinnych koneksjach administracji Donalda Trumpa. Łaskawie znajdują oni czas na wysłuchanie nudnych naukowców, jednak to, do czego się ograniczają, to gratulacje z powodu… odkrycia komety.
Kalendarz jest bowiem nieubłagalny i kolejna rozgrywka wyborcza ma się zakończyć przed planowanym armagedonem. Nie ma, że boli – są wybory do wygrania, więc to kandydatka do reelekcji musi być na ustach wszystkich, a nie jakaś tam kometa. Pewnie nikt z nas nie siedział w Gabinecie Owalnym w Białym Domu, ale słuchając argumentów filmowej administracji prezydent USA, odnosi się wrażenie, że politycy tak właśnie rozmawiają. Ludzie władzy zajmują się raczej chłodną kalkulacją – co im się opłaca – niż myśleniem kategoriami dobra ogółu. Co więcej, pokusa ocalenia siebie i swoich interesów jest ogromna. Poczucie, że jest się wszechwładnym, działa jak narkotyk.
Jak już wspomniałem, film opowiada o rzeczywistości w USA i można to poczytać zarówno jako plus, jak i minus filmu. Plusem jest to, że możemy się pocieszyć – chyba u nas w Europie mechanizmy solidarności są jednak większe (a przynajmniej tego byśmy chcieli) niż w neoliberalnej Ameryce. Mamy trochę satysfakcję, że możemy wytknąć palcem pewną bufonadę narodu zza oceanu, który do ogłoszenia każdej decyzji, nawet tej najbardziej dramatycznej, potrzebuje show. Minusem jest w tej narracji to, że inne części świata są praktycznie nieobecne. Poza Stanami liczą się może jeszcze Iran, Indie, Chiny i Rosja, a więc posiadacze broni nuklearnej. Film niestety utrwala, choć pozornie wyśmiewa, mit o tym, że USA są gwarantem bezpieczeństwa całego globu. Otóż nie, wystarczy szaleniec na ich czele i można zapomnieć o poczuciu bezpieczeństwa.
Wiemy lepiej…
Tytułowe „Nie patrz w górę” to hasło, które świetnie obrazuje stan naszej kultury. Żyjemy w swego rodzaju spektrum doświadczeń, na którego jednym biegunie jest wywoływanie i przeżywanie strachu, a na drugim odczuwanie i dawanie przyjemności czy samozadowolenia. Rozbuchany do granic możliwości konsumpcjonizm, hedonistyczne nastawienie, poczucie, że należy się do lepszej grupy, jest raz po raz mącone przez sztucznie wywoływany strach: wprowadza się nas w poczucie zagrożenia, straszy różnymi grupami (uchodźców, LGBT i tak dalej) po to, żeby znowu w przyjemności i konsumpcji odnaleźć ukojenie. Mogą się Państwo domyślić, że bardzo trudno jest dotrzeć z konkretną informacją do szerszego grona ludzi, tak przeżywających swoje życie.
Lecąca prosto na ziemię kometa może stać się momentem otrzeźwienia, wyjścia ze swoich myślowych kolein. Ale nie musi, bo kolejną chorobą naszego społeczeństwa jest fakt, że wolimy ignorować problemy czy je bagatelizować, niż stanąć do ich rozwiązania. Patrząc na ten obraz, pomyślałem, że można było spodziewać się, iż pomysły naukowców trafi szlag. Jednak godna podziwu była podjęta próba ich ocalenia, a może nawet fakt, że w ogóle tego próbowali. Bo poświęcenie się, oddanie w imię jakiejś idei nie jest też w tym społeczeństwie zbyt częste. Nawet chcąc pomóc innym, często kalkuluje się, ile samemu można na tym ugrać. Zatem: dużo łatwiej zignorować problem i nie patrzeć na kometę, która jest już widoczna gołym okiem. „Nie patrz w górę” – czyż to nie hasło, które rymuje nam się ze zwolennikami pseudonaukowych teorii, spiskowych opowieści o świecie, narracji równoległych? Co gorsza, wiarę tych, którzy ignorują realne problemy, napędza fakt, że jest się częścią większego, „wiedzącego lepiej” obozu.
Coś więcej niż ten świat
Można by wierzyć, że kultura jakoś pomoże w tej sytuacji – będzie można wspólnie coś przeżyć, wypracować jakiś rytuał, by przygotować się do końca świata. Film przedstawia jednak dziennikarzy jako celebrytów, bardziej interesujących się życiem gwiazd estrady niż gwiazd na niebie. Celebryci z kolei z mocą asteroidy uderzają w intelekt ludzi i to za nasze pieniądze. Gdy piosenkareczka czy aktor mówią, można na kilometr wyczuć udawanie, ale jednak jest coś atrakcyjnego w tej iluzji. To oni będą ostrzegać społeczeństwo przed niebezpieczeństwem. Jednak znajdzie się zaraz druga grupa celebrytów, proponujących tworzyć kulturę na niesprawdzonych teoriach. I znów podziały się pogłębiają, a asteroida coraz bardziej przybliża się do ziemi…
Dzieło to z jednej strony potężnie bawi, ale nie jest to humor wypływający z dobrych gagów. To trochę paniczny śmiech, bo zastanawiamy się nad tym, czy naprawdę nasz świat tak musi być urządzony. Czy jest jakiś sposób, by się od tego szaleństwa uwolnić, nim nas zmiecie niczym kometa dinozaury?
W gwiazdorskiej obsadzie znalazł się też Timothée Chalamet, grający Yula, przyjaciela Kate Dibiasky. W rozmowie w cztery oczy wyznaje on, że pomaga mu wiara w Boga, a właściwie to, że wierzy w coś więcej niż tylko ten świat. Ta prosta i spontaniczna wiara pomaga mu przeprowadzić kilka osób przez katastrofę. Szczerość i prostolinijność może rozbroić nadmuchany świat, zbudowany na iluzjach i dążeniu do przyjemności. Może skłoniłaby ona nas do tego, by ratować nasz świat, zanim zniszczy go nasze działanie bądź działanie z zewnątrz? Tym bardziej że mamy jeszcze szansę. Nie wisi nad nami konkretna data kończąca wszystko.