Logo Przewdonik Katolicki

Politycznie niepoprawne pojęcie

Elżbieta Wiater
fot. Anneke/Adobe Stock

Słowo „ofiara” ma zdecydowanie negatywne konotacje dla współczesnej mentalności. Szczególnie teraz, bo na fali popterapii (ostatnio coraz głośniejsze są ostrzeżenia przed kulturą terapeutyczną) w poszukiwaniu „troski o siebie” oraz „nauki stawiania granic” gubi się równowagę umożliwiającą zdrowe budowanie wspólnoty i własne wzrastanie.

Roztropna troska o siebie i takież stawianie granic to cenna rzecz, potrzebna w życiu i pomagająca rozwijać się nie tylko osobie, która to robi, ale też jej otoczeniu. Jednak kluczowy jest przymiotnik „roztropna”. Jego źródłosłów stanowi nazwa jednej z cnót kardynalnych, a więc tych, które umożliwiają dobre życie chrześcijańskie, bo działają jak zawiasy (łac. cardo) zamykające i otwierające nasze wnętrze. Brama naszego życia nie może być cały czas zatrzaśnięta, a my sami trwać w nieustannym pielęgnowaniu samych siebie i czuwaniu, żeby broń Boże ktoś się nie włamał do naszego jednoosobowego raju.

Lekcja zaczynu
Tu pojawia się właśnie potrzeba i pojęcie ofiary, ale rozumianej po chrześcijańsku, co oznacza, że trzeba nam wrócić do obrazu zaczynu – jego celem nie jest zmiana dla zmiany czy wyłącznie rozwój zakwasu. Dzięki działaniu zawartych w nim substancji mąka, a potem pieczywo stają się lepsze, i to jest klucz do jego stosowania. Podobnie rolę świeckich w Kościele widzi Lumen gentium: „Tym bowiem, których [Chrystus] wiąże ściśle ze swoim życiem i posłannictwem, daje także udział w swojej misji kapłańskiej (munus sacerdotale) w celu sprawowania duchowego kultu, aby Bóg był uwielbiony, a ludzie zbawieni. Dlatego też ludzie świeccy, jako poświęceni Chrystusowi i namaszczeni Duchem Świętym, w przedziwny sposób są powołani i przygotowani do tego, aby rodziły się w nich coraz obfitsze owoce Ducha. Wszystkie bowiem ich uczynki, modlitwy i apostolskie przedsięwzięcia, życie małżeńskie i rodzinne, codzienna praca, wypoczynek ducha i ciała, jeśli odbywają się w Duchu, a nawet utrapienia życia, jeśli są cierpliwie znoszone, stają się duchowymi ofiarami, miłymi Bogu przez Jezusa Chrystusa (por. 1 P 2, 5). (…) W ten właśnie sposób ludzie świeccy, jako pobożnie działający wszędzie czciciele Boga, świat uświęcają dla Niego” (LG 34).

Lepszy, czyli jaki?
Jaki cel powinna mieć wprowadzana przez nas w świecie zmiana, żeby prowadziła ku poprawie? Ojcowie soborowi wskazują dwie jego cechy: uwielbienie Boga i zbawienie ludzi. Brzmi trywialnie, ale przyjrzyjmy się naszym działaniom pod kątem tego, jakie są w nich proporcje między służeniem Bogu i dowartościowaniem naszego ego, w ostateczności przynajmniej przez to, że zrobimy z siebie ofiarę, ale w sensie bycia użalającym się nad sobą cierpiętnikiem, a nie oddaniem się Jemu i ludziom. Kończy się to sytuacją, którą niesłychanie celnie opisał C.S. Lewis
w Listach starego diabła do młodego: „Ona żyje wyłącznie dla innych – tych innych możesz poznać po zaszczutym wyrazie twarzy” – nikt nie lubi być uszczęśliwiany na siłę i czyimś kosztem, chociaż o to wcale nie prosił. Tymczasem w chrześcijańskim rozumieniu ofiary chodzi o sprawianie, że to, co stworzone (bo nie tylko o ludzi chodzi), będzie oddawało chwałę Bogu, i prowadzenie siebie oraz innych do smakowania pełni szczęścia tu i osiągnięcia jej w wieczności.
I tu otwiera się olbrzymie pole do działania, w realizowaniu którego nie jesteśmy jednak sami. Ojcowie soborowi piszą wyraźnie o poświęceniu Chrystusowi i namaszczeniu Duchem, co wskazuje, że źródłem naszej zdolności do stania się ofiarą i jej składania jest więź z Bogiem. Genialnie oddaje to okadzenie na koniec przygotowania darów w czasie uroczystej Eucharystii. Ma ono trzy etapy: kapłan okadza najpierw dary na ołtarzu, potem sam jest okadzany przez diakona, a na koniec okadzany jest lud. Wonny dym pokazuje, gdzie znajdują się dary, mające być złożone w ofierze. I my, wierni, także do nich należymy, a wraz z nami wszystko, co przynosimy w sobie i co stanowi nasze życie. Jest tu zawarta dobra nowina – cokolwiek się wydarza z nami i wokół nas, możemy oddać Bogu i prosić Go, by to przyjął i przemienił. Najdrobniejsze rzeczy, czy to radosne, czy smutne, czy to przyjemne, czy bolesne, mogą się stać dzięki temu przestrzenią, w której będzie działał Duch. Bóg jest jak Mała Tereska, która na widok kosza ofiarowanego przez siostrę zawołała: „Biorę wszystko!”. Dzięki temu te rzeczywistości mogą ulec uzdrowieniu i wzmocnieniu. Dotyczy to przede wszystkim naszego serca. Przychodzące do Ducha natchnienia, jeśli przyjmujemy je w szczerości serca i wielkodusznie, a potem wytrwale realizujemy, prowadzą do przemiany w nas, a przez to i wokół nas. To właśnie mieli na myśli autorzy Lumen gentium, pisząc o coraz obfitszych owocach Ducha Świętego. Tu kluczowa jest wielkoduszność, ta jednak wymaga wzięcia pod uwagę dwóch istotnych elementów.

Kiedy strzepnąć pył ze stóp
Czasem rzeczywistość i ludzie stawiają wręcz heroiczny opór przed poprawą. W żywocie św. Benedykta z Nursji znajdziemy historię o tym, jak mnisi z pewnego klasztoru poprosili go, by został ich opatem. Święty się zgodził, jednak kiedy się okazało, że traktuje swoją rolę poważnie, ci, którzy go zaprosili, odkryli, że nie do końca tak sobie wyobrażali jego posługę. Woleliby, żeby nie oczekiwał od nich szczerego dążenia do życia prawdziwie monastycznego. Zamiast jednak mu o tym powiedzieć, próbowali go otruć. Kielich z zatrutym winem rozpadł się po błogosławieństwie opata i ten domyślił się, jakie były plany mnichów. Nie zareagował gniewem, ale smutkiem: „Niech się zmiłuje nad wami, bracia, Bóg wszechmogący! Dlaczego chcieliście mi to uczynić? (…) Idźcie i poszukajcie sobie podobnego do was ojca, gdyż mnie po tym, co się stało, już na pewno nie zatrzymacie” (Grzegorz Wielki, Dialogi II,3,4). Benedykt widział, że jego starania zamiast dobra zrodziły grzech – mnisi zamiast się nawrócić, próbowali dopuścić się zabójstwa. To był ten moment, w którym pozostało tylko wycofanie się i pozostawienie ich samym sobie. Święty naśladuje tu Boga zarówno w dawaniu wolności, w końcu nie bez powodu mędrzec Syrach pisze: „Przed ludźmi życie i śmierć, co ci się podoba, to będzie ci dane” (Syr 15, 17), jak i jednoczesnej odmowie uczestniczenia w złu.
A skoro już o hierarchii mowa, spójrzmy na jej rolę od drugiej strony. Konstytucja mówi też: „Wyświęceni pasterze zdają sobie bowiem dobrze sprawę z tego, że (…) ich szczytnym zadaniem jest tak sprawować opiekę pasterską nad wiernymi i tak uznawać ich posługi i charyzmaty, żeby wszyscy oni pracowali zgodnie, każdy na swój sposób, dla wspólnego dzieła” (LG 30). Tu rodzi się pytanie, co zrobić w sytuacji, kiedy przedstawiciele kleru nie odpowiadają tej charakterystyce? Co więcej, zachowują się dokładnie na odwrót? Kościelni defetyści mawiają o takich sytuacjach, że „i świecki nie pomoże, gdy kler niszczy dzieło Boże”, ja jednak z natury jestem realistką. A to oznacza, że wierzę w Bożą wierność i opatrzność, a kolejne lata życia i przeczytane biografie świętych tylko mnie w tej postawie utwierdzają.
Jeśli On kogoś posyła i chce jakiegoś dzieła, to dokona się ono nawet pomimo wytrwałego oporu ze strony instytucji. To jedna z najtrudniejszych prób w życiu osoby świeckiej – zmaganie się z tymi, którzy powinni służyć pomocą, doświadczanie niesprawiedliwości od tych, którzy mieli być stróżami nie tylko strzegącymi sprawiedliwości, ale idącymi jeszcze dalej, bo okazującymi miłosierdzie. Niesłychanie trudno jest oddać Bogu rodzący się wtedy gniew i poczucie bezradności, jednak warto. On jest panem Kościoła i nie pozwoli długo z siebie szydzić.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki