Logo Przewdonik Katolicki

Twarzą w twarz ze Zmartwychwstałym

Monika Białkowska
Święty Grób Jezusa w bazylice Grobu Świętego w Jerozolimie FOT. Nicolasa Economou/NurPhoto/Getty Images)

Świat uwierzył w rzecz niezwykłą: że umęczony nauczyciel, który umarł śmiercią najbardziej upokarzającą z możliwych – powstał z martwych. Uwierzył świadkom.

Przecież w tamtym świecie też ludzie byli wykształceni. Przecież znali prawa biologii i potrafili poznać, kiedy ciało traci swoją temperaturę, kiedy sztywnieje i zaczyna się psuć. Wiedzieli, że przychodzi moment, kiedy nie ma już powrotu, a czekanie, aż człowiek chwyci kolejny oddech nie ma już sensu.
Wszystko zdawało się nie zgadzać. Bo śmierć jest nieodwracalna. Bo z wiadomością o tym dziwnym wydarzeniu przybiegły kobiety, których nikt poważny wówczas nie brał za świadka. A jednak uwierzyli, że zmartwychwstał. A jednak za to, że Jezus żyje, szli nawet na śmierć. Trudno nawet nazwać to wiarą – oni wiedzieli. Wiedzieli, bo widzieli, jak umierał, a potem Go spotkali.

On chciał
W teologii objawienia się Jezusa Zmartwychwstałego nazywa się chrystofaniami. To wszystkie te momenty, kiedy Jezus od wielkanocnego poranka aż po wniebowstąpienie spotykał ludzi i pozwalał im się zobaczyć. Ewangeliści używają tutaj słowa ofthe – „dał się widzieć” i nie jest to słowo przypadkowe. Zarezerwowane jest w języku biblijnym dla objawiania się samego Boga, w odróżnieniu od prorockich wizji człowieka. Oznacza widzenie, spotkanie, w którym człowiek rozpoznaje prawdę o Bogu i w którym sam człowiek nie może wyjść z inicjatywą, nie może owej wizji sprowokować. Pierwszym i zasadniczym elementem chrystofanii jest więc to, że są one inicjatywą samego Jezusa. Nikt nie wpada na Zmartwychwstałego przypadkiem. Tym bardziej nie można do Niego przyjść, nie można Go znaleźć. To On sam przychodzi, kiedy chce, do kogo chce i jak chce. Jeśli nie chce być widziany, nie zobaczy Go nikt.

Żyją, zapytajcie
Listy tych, którzy Jezusa Zmartwychwstałego spotykali, istniały i były przekazywane w ustnym przekazie, zanim wpisano je do ksiąg kanonicznych. Bardzo możliwe jest również i to, że w pierwotnym Kościele istniały nawet listy szczegółowe, z imionami wszystkich tych, którzy Jezusa widzieli. Św. Paweł się do tego odwołuje, powtarzając, że wielu z nich żyje, więc można zapytać ich o to, czego byli świadkami. Taka najstarsza lista świadków powstała bardzo wcześnie, jeszcze w latach trzydziestych pierwszego wieku, a najpóźniej między 35 a 51 rokiem, kiedy jeszcze większość z nich rzeczywiście łatwo można było odnaleźć. Lista ta przekazana została nam przez św. Pawła, zapisana jest w tak zwanym „Credo korynckim”, czyli wyznaniu wiary z Pierwszego Listu do Koryntian. „Przekazałem wam na początku to, co przejąłem – pisze św. Paweł, dając tym samym jasny sygnał, że nie jest to jego własne orędzie, ale nauka już wówczas w Kościele powtarzana. – Że Chrystus umarł – zgodnie z Pismem – za nasze grzechy, że został pogrzebany, że zmartwychwstał trzeciego dnia, zgodnie z Pismem: i że ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu, później zjawił się więcej niż pięciuset braciom równocześnie; większość z nich żyje dotąd, niektórzy zaś pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, później wszystkim apostołom. W końcu, już po wszystkich, ukazał się także i mnie jako poronionemu płodowi”.

Oszaleli?
Piotr, Dwunastu, pięciuset braci, Jakub i wszyscy apostołowie nie są tu wymieniani w kolejności chronologicznej. Paweł nie wspomina też ani słowem o Marii Magdalenie, która Zmartwychwstałego widziała jako pierwsza. Zachowuje za to kolejność hierarchiczną: porządkując świadectwa według wagi, jaką świadkowie odgrywać mają dla kształtującego się Kościoła. Pierwszym świadkiem jest zatem Piotr, Kefas, ten, który dostał od samego Jezusa misję bycia skałą, na której Kościół zostanie zbudowany. Bez Jego świadectwa o spotkaniu ze Zmartwychwstałym, wszystkie inne łatwo byłoby uznać nieprzychylnym za prywatne majaki. Po tym, jak Jezus ukazał się Dwunastu, ukazał się również „pięciuset braciom równocześnie”. To świadectwo spotkania jest ważne, bo trudno jest uprościć je do prywatnej wizji czy czyjejś histerii. Jezus ukazał się wielkiej grupie, świadków było więc wielu, każdy miał swoje doświadczenia życiowe i trudno byłoby ich sprowadzić do wspólnego mianownika. Trudno też przyjąć w takiej sytuacji, że ulegli zbiorowej halucynacji. Nawet jeśli krytycy zmartwychwstania przekonywali, że uczniowie Jezusa po traumatycznych przeżyciach Wielkiego Tygodnia zwyczajnie oszaleli, nie da się tego samego powiedzieć o pół tysiącu osób równocześnie.

Ważyć słowa
Historia zna mnóstwo opisów ekstaz, proroczych snów, mistycznych przeżyć, ale też mnóstwo opisów szaleństwa, kiedy człowiek uważa jako prawdziwe rzeczy, które nigdy się nie wydarzyły. Opisy te łączy jedno: barwny język, który za wszelką cenę chce oddać głębię owego subiektywnego doświadczenia, chce innych zanurzyć w świecie własnego doświadczenia. Zarówno św. Paweł, jak i ewangeliści z pewnością potrafiliby stworzyć poruszające obrazy samego Zmartwychwstania, jak i takie opisy spotkań ze Zmartwychwstałym, które zachwycałyby bogactwem obrazów i doznań. Oni tymczasem – w przeciwieństwie do natchnionych proroków i wizjonerów wszystkich czasów – pozostali powściągliwi. Pozostali wierni tylko temu, co widzieli, nie dodając w popaschalnych opisach ani jednego słowa ponad miarę. Nie opisali zmartwychwstawania, bo go nie widzieli. O spotkaniach ze zmartwychwstałym Jezusem opowiadają prosto, niemal powściągliwie: komu i kiedy się ukazał. I tyle. Na dodatek sami przyznają się do swojej niewiary i wątpliwości. Nawet kiedy Go widzą, przekonani są, że widzą ducha. Nie rzucają się na Jezusa jak na sensację czy nowinkę, nie biegną z entuzjazmem na ulice opowiadać o spotkaniu. Przeciwnie. Reagują dokładnie tak, jak zareagowałby każdy z nas, gdyby zobaczył coś po ludzku niemożliwego. Zamykają się przerażeni w Wieczerniku, próbując poukładać sobie to, co się stało – bo jak sobie poradzić z czymś tak dziwnym? Jak powiedzieć światu, że widzieliśmy umarłego żywym? A On nawet tam do nich przychodzi. Trudno jest uznać, że byli łatwowierni albo wszystko sobie wymyślili.

Umrzeć za prawdę
Jest jeszcze jeden ważny argument, przemawiający za tym, że spotkania z Jezusem Zmartwychwstałym wydarzyły się naprawdę i były spotkaniami z samym Bogiem – bo miały moc przemieniania człowieka. Że nie były halucynacją ani spiskiem. Wystarczy sobie wyobrazić tamtych ludzi. Oto ich wieloletnie marzenie legło w gruzach. Ten, w którym pokładali nadzieję, że odmieni ich życie, że zostanie królem – umarł w najpodlejszy z możliwych sposób. Został upokorzony, a oni razem z nim. Na dodatek nie mogli się czuć bezpiecznie. Byli znani jako Jego uczniowie. W każdej chwili ktoś ze starszyzny mógł wpaść na pomysł, żeby pozbyć się ich w taki sam sposób.
I nagle nabrali odwagi. Nagle otworzyli drzwi Wieczernika i poszli na ulice, żeby bez cienia strachu opowiadać o najbardziej niemożliwym wydarzeniu na świecie. Nagle rzeczywiście stali się gotowi iść na cały świat, docierać do najdalszych znanych wówczas zakątków, żeby mówić o tym, co widzieli. Wszystkie obawy minęły, a ich miejsce zajęła niezwykła radość i entuzjazm. I jeszcze jedno. Kiedy świat im nie uwierzył, kiedy rzeczywiście zaczęto i dla nich przygotowywać krzyże – wystarczyło tylko jedno słowo, żeby ocalili życie. Wystarczyło powiedzieć, że się pomylili, że żartowali, że dopadła ich jakaś choroba, ale przecież jest jasnym, że człowiek po śmierci nie może znów żyć. A oni woleli umierać, choćby i w najgorszych męczarniach, niż wyprzeć się tego co widzieli. Woleli cierpieć, niż wycofać się ze swojego świadectwa.
Zmartwychwstanie Jezusa rzeczywiście zmieniło ich i zmieniło całe ich życie. I nadal ma moc zmienić nas. Jeśli tylko uwierzymy świadkom, że Jezus naprawdę żyje. Jeśli pozwolimy, żeby i nam się objawił.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki