Logo Przewdonik Katolicki

Miłość – poza „chemię związku”

Bogna Białecka, psycholog
fot. Thanasis Zovoilis/Getty Images

Przystępując do sakramentu małżeństwa zakładamy, że będzie to związek na całe życie. Przysięgamy: „I nie opuszczę cię aż do śmierci”. Jakie mogą być przyczyny, że tyle małżeństw kończy się porażką?

Najczęstszą przyczyną rozwodów w Polsce (ponad 40 proc.) jest „niezgodność charakterów”. Bywa to zaskoczeniem dla osób niezajmujących się tą tematyką, bo myślelibyśmy, że chodzi o zdradę małżeńską, przemoc czy nałogi, czyli katastrofy wstrząsające całą rodziną.
Jednak jest inaczej. Ludzie, którzy żyli ze sobą w związku małżeńskim przez szereg lat, dochodzą do wniosku, że za bardzo się różnią, by to działało. Tyle, że to wiadomo od samego początku. Mamy różne osobowości, różne charaktery, wnosimy w małżeństwo różny bagaż doświadczeń. Wydaje się zatem, że nie tyle chodzi o „niezgodność charakterów”, ile o fakt, że nad nią nie pracujemy. Należy też wziąć pod uwagę samą dynamikę miłości. Bierzemy ślub, bo dogadujemy się, bo jest nam ze sobą dobrze, bo mamy wspólną wizję życia, bo działa „chemia miłości”, czyli hormonalny koktajl. Wiele par ma nadzieję, że ten stan będzie trwał wiecznie. Jednak to złudzenie.

Mit: miłość wygasa i dlatego lepiej się rozstać
Miłość na poziomie odczuć fizycznych i emocji można podzielić na trzy kategorie, związane z wydzielaniem trzech rodzajów hormonów. Tematyką tą zajmuje się od lat dr Helen Fisher, antropolog z uniwersytetu Rutgers. Wyróżnia ona trzy komponenty miłości biologicznej: pożądanie, przyciąganie i przywiązanie.
Pożądanie seksualne (popychające nas do gratyfikacji seksualnej) jest wspólne dla wszystkich ssaków. Za pożądanie (innymi słowy: libido) odpowiedzialny jest u obu płci testosteron, a u kobiet dodatkowo estrogen. Gdy w cyklu miesięcznym pojawia się owulacja (poziom estrogenu jest wtedy najwyższy), wiele kobiet zauważa u siebie wzrost libido. Pożądanie popycha nas do zbliżenia intymnego, a w nagrodę obdarza potężną porcją hormonów przyjemności w czasie aktu seksualnego. Pożądanie powoduje na poziomie czysto biologicznym też „odcięcie” kory przedczołowej – czyli obszaru odpowiedzialnego za racjonalne podejmowanie decyzji i samokontrolę.
Drugim komponentem chemii miłości jest przyciąganie, powab (w języku angielskim attraction). Pożądanie związane jest bardzo mocno z seksem, przyciąganie bardziej z dążeniem do przebywania w towarzystwie drugiej osoby, bliskości (co sprzyja pojawieniu się pożądania). W przyciąganiu kluczową rolę odgrywa dopamina, zachęcająca nas do bliskości i podejmowania czynności pozwalających na przetrwanie gatunku (prokreacja). Przyciąganie i pożądanie są kluczowymi elementami stanu zakochania, w którym niejako spada nam na oczy różowa zasłona, przyćmiewająca wady drugiej osoby.
W stanie zakochania na poziomie neurochemii w mózgu pojawiają się podwyższone poziomy dopaminy i noradrenaliny. Skany mózgów ludzi zakochanych pokazują, że obszary tzw. układu nagrody stają się niezwykle aktywne (następują wręcz wybuchy nagłej aktywności) na widok zdjęcia ukochanej osoby. Z kolei zakłócona zostaje produkcja serotoniny – hormonu odpowiedzialnego m.in. za dobry nastrój i apetyt. Stąd cierpienia zakochanych, gdy nie widzą obiektu swych romantycznych uniesień.
Ostatni element chemii miłości to przywiązanie (attachment). To chemia długoterminowa i pojawiająca się w o wiele szerszym spektrum związków. Przywiązanie pojawia się w relacji nie tylko romantycznej, lecz przyjacielskiej i w związku rodziców z dziećmi. Tu kluczową rolę odgrywa oksytocyna i wazopresyna. Oksytocynę nazywa się wręcz hormonem przywiązania czy „przytulania”. Bardzo dużo jej produkowane jest w czasie karmienia piersią, co sprzyja tworzeniu więzi matki z noworodkiem. Co jeszcze daje nam oksytocynę? Przytulanie (też to bez podtekstu seksualnego, jak np. przygarnięcie przyjaciela ramieniem), czułość, wspólny śmiech, opowiadanie sobie ciekawych historii w wąskim gronie kochanych ludzi.
Patrząc od strony neurochemii mózgu – choć przyciąganie i pożądanie dają najbardziej intensywny koktajl hormonów szczęścia, dopiero przywiązanie buduje miłość długoterminową. Właśnie dlatego zwykle pierwszym krokiem ku rozpadowi związku jest sytuacja, gdy małżonkowie żyją „równolegle” – zapracowani, zajęci tysiącem spraw, mijający się w domu traktowanym jako sypiania. Na przywiązanie pracujemy przez czułość, bliskość fizyczną, wspólne spędzanie czasu. Innymi słowy – nawet na „chemię” związku musimy pracować.

Fazy miłości
Jed Diamond, psychoterapeuta i główny redaktor programu MenAlive, wyróżnia pięć faz miłości, podkreślając, że wielu ludzi zatrzymuje się na trzeciej, a wtedy związek się rozpada. 
Pierwszym stadium jest według niego zakochanie, z wszystkimi konsekwencjami, takimi jak idealizowanie drugiej osoby. Jednak – na co zwraca uwagę np. terapeuta par, LaWanda Evans – jest możliwa jeszcze inna droga: stadium przed zakochaniem, gdy budujemy przyjaźń. Taki wstęp do zakochania jest możliwy tylko w sytuacji, gdy para nie wchodzi od razu w relacje oparte na seksie. Przyjaźń, wspólne dążenie do ważnych celów, poprzedzające zakochanie, daje solidniejszy wstęp do budowania trwałych relacji.
Drugi etap według Diamona to stanie się parą. Moment, gdy dwoje ludzi bierze ślub i zaczyna mieszkać razem, pojawia się być może już pierwsze dziecko. Faza ta trwa do trzech lub nawet pięciu lat. Zbliżenia intymne odgrywają tu dużą rolę, jednak pojawienie się dziecka mocno zaburza dotychczasowe funkcjonowanie pary i pojawiają się pierwsze wyzwania, stresy związane z rodzicielstwem i nową rolą życiową. Jednak nawet w przypadku par bezdzietnych intensywność „chemii” powoli maleje, prowadząc do fazy trzeciej, gdy różowa zasłona opada z oczu i zaczynamy widzieć drugą osobę z wszystkimi jej wadami.
To właśnie moment, gdy odkrywamy „niezgodność charakterów”, która tak naprawdę istniała od samego początku i była oczywista dla wszystkich poza zakochanymi. Jeżeli ktoś wierzy, że prawdziwa miłość równa się zakochanie i motyle w brzuchu, skaczące serce na sam widok ukochanej osoby, a brak tych symptomów fizycznych oznacza, że miłość wygasła – zwykle się rozwodzi.
Jednak właśnie ta faza daje największe szanse do rozwoju. Możemy stanąć w prawdzie o sobie i drugiej osobie, i zacząć pracować nad prawdziwym dopasowaniem, tak, by twórczo wykorzystać istniejące różnice. To stadium dobre na przykład na wyjazd na wspólne warsztaty komunikacji czy zaangażowanie się we wspólnotę małżeństw. Podstawowe zadanie tego stadium to wykorzystać je jako okazję do wzrostu, zamiast interpretować jako dowód, iż „miłość wygasła”.
Dopiero wtedy można wejść w kolejną fazę – dojrzałej miłości, w której gotowi jesteśmy i na zaakceptowanie tego, czego nie da się zmienić, i na podejmowanie większej liczby działań jednoczących parę: dużo czułości, okazywania sobie nawzajem miłości na różne sposoby (nie tylko przez zbliżenie intymne). O tym, jak to robić, wiele bezcennych wskazówek daje Gary Chapman, autor koncepcji pięciu języków miłości.
Jed Diamond idzie jeszcze dalej i wyróżnia jeszcze jedną fazę miłości – wykorzystanie potęgi pary małżeńskiej, by zmieniać świat na lepsze. Moment, w którym para nauczyła się pokojowo rozwiązywać konflikty, naprawdę współpracować, okazywać sobie i pielęgnować codzienną miłość, to chwila, gdy mogą dać z tego innym. Dlatego małżonkowie z dużym stażem małżeńskim (zdecydowanie dłuższym niż pięć lat) mogą na przykład prowadzić dobre, oparte na własnym doświadczeniu i świadectwie warsztaty dla młodych par lub zwyczajnie skoncentrować się na dobrym wychowaniu dzieci, tak, by widząc dobre relacje miłości między rodzicami, uczyły się tego samego.
Warto przede wszystkim pamiętać, że choć działanie hormonów silnie wpływa na miłość romantyczną, jesteśmy homo sapiens, czyli nie musimy być niewolnikami instynktów i gdy pewne procesy biologiczne naturalnie słabną, budować na naszych wyższych zdolnościach wykorzystywania dostępnych zasobów do budowania miłości, która przetrwa.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki