Pieszczotliwie nazywane są Tulisiami. W swoim krótkim życiu doświadczyły już traumy opuszczenia, dlatego najlepszym lekarstwem, a zarazem profilaktyką na przyszłość, jest ich przytulanie. Interwencyjny Ośrodek Preadopcyjny Tuli Luli w Łodzi powstał sześć lat temu z myślą o dzieciach, które z różnych powodów po przyjściu na świat nie mogą wrócić do domu ze swoją biologiczną mamą. – Tuli Luli narodziło się w 18. roku działalności Fundacji Gajusz. Było niejako powrotem do korzeni powstania fundacji. W 1997 r. obecna prezes Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, będąc w szpitalu ze swoim synem, spotkała tam małą Paulinkę, która umierała na nowotwór. Dziewczynka była wychowanką domu dziecka i odchodziła samotnie z tego świata – opowiada Aleksandra Marciniak, rzeczniczka prasowa Fundacji Gajusz. – Jesteśmy jednym z dwóch tego typu ośrodków w Polsce. Gdyby nie Tuli Luli, dzieci zamiast w otwarte ramiona cioć opiekunek trafiłyby do masowych domów dziecka.
Bezpieczeństwo
Fundacja Gajusz prowadzi ośrodek na zlecenie województwa łódzkiego i jest on w dużej mierze finansowany z budżetu samorządu. Mimo formalnych obwarowań Tuli Luli nie ma w sobie nic z bezdusznego, systemowego sposobu opieki. Od skrzypiącej podłogi, przez kolorowe tapety i wygodne łóżeczka, aż po czułą obecność opiekunek, wszystko to ma dać dzieciom tak bardzo potrzebne poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Pracownicy ośrodka dwoją się i troją, aby stworzyć dla maluchów tymczasowy, ale prawdziwy dom. – Nasz ośrodek to sześć dziecięcych pokoików z dwudziestoma łóżeczkami, jednak to przede wszystkim zespół profesjonalistów, którzy dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu są w stanie nieść pomoc potrzebującym niemowlętom – relacjonuje Aleksandra Marciniak. – Psycholog uważnie obserwuje Tulisie oraz wspiera rodziców, wychowawcy i pedagodzy czuwają nad prawidłowym rozwojem dzieci, prowadzą dokumentację, współpracują z rodzinami i psychologiem, aby stworzyć jak najlepsze warunki, a fizjoterapeuci wspomagają rozwój motoryczny maluszków. Wśród nas są również neurologopedzi, którzy dbają o rozwój mowy maluszków, a także dietetyk, który dba, by rozszerzanie menu przebiegało zgodnie z potrzebami maluszka i najnowszą wiedzą medyczną – dodaje rzeczniczka.
Pat
Aby opiekować się maluchami zawodowo, nie wystarczy doświadczenie życiowe i otwarte serce. – Przede wszystkim obowiązują nas zapisy ustawowe dotyczące zatrudnienia. Opiekunem może być osoba z kwalifikacjami, która ukończyła pedagogikę, pielęgniarstwo lub szkołę opiekunów dziecięcych. Pierwszy stopień ubiegania się o pracę „cioci tulącej Tulisie” jest formalny. Drugi możemy nazwać dojrzałością emocjonalną – twierdzi Aleksandra Marciniak. – Praca u nas to codzienne bycie z dziećmi, które doznały traumy. Trzeba je wesprzeć, dać poczucie bycia kochanym, obdarzyć bezgraniczną czułością przy jednoczesnej świadomości, że to dziecko za moment opuści ośrodek i pójdzie do rodziny adopcyjnej czy zastępczej. Bywa to szalenie wyczerpujące emocjonalnie. Z jednej strony stworzenie w dziecku przestrzeni do przywiązania jest zadaniem każdej z opiekunek, a z drugiej muszą one tak mądrze związać się z dzieckiem, aby rozłąka nie była dla nich, a tym bardziej dla dziecka kolejną traumą – wyjaśnia Aleksandra Marciniak.
Pracownicy Tuli Luli nie tylko mają regularne superwizje, weryfikujące sposoby ich towarzyszenia dzieciom, ale również mogą skorzystać ze wsparcia psychologicznego, aby nie doświadczyć wypalenia zawodowego i rozdarcia serca przy każdym odejściu dziecka do rodziny adopcyjnej, zastępczej czy biologicznej.
Każdy z Tulisiów ma inną historię życiową. Łączy je jedno: żadna z nich nie jest czarno-biała, a żaden z maluchów nie został opuszczony z bezmyślnej decyzji biologicznej matki lub obojga rodziców. – Nasze wieloletnie doświadczenie pokazuje, że decyzja o pozostawieniu swojego dziecka zawsze jest dramatem. To nigdy nie jest konsekwencja spontanicznych przemyśleń na zasadzie: a jednak nie wychowam tego dziecka – przekonuje Aleksandra Marciniak. – Czasem ciąża jest zaskoczeniem, czasem pojawia się w niewłaściwym momencie życiowym, kiedy rodzice nie są w stanie zabezpieczyć bytu nawet sobie, a czasem w tle jest śmiertelna choroba i samotne macierzyństwo. Zrzeczenie się praw do dziecka to nierzadko akt prawdziwej miłości, którego nie jest w stanie zrozumieć ten, kto nie znalazł się w tego typu patowej sytuacji życiowej – dodaje.
Trud
Na 160 maluchów będących pod opieką Tuli Luli dwanaścioro wróciło do swoich biologicznych mam. – Prawdopodobnie jesteśmy jedyną organizacją w Polsce, która docieka przyczyn opuszczenia dziecka przez matkę. Oczywiście zawsze szanujemy tę decyzję i nie podważamy tego, że została ona wielokrotnie przemyślana, ale nasz psycholog zazwyczaj nawiązuje kontakt z mamą, proponując spotkanie przy ciastku, kawie lub melisie, by upewnić się, że na pewno nie da się nic zrobić, aby dziecko wróciło do mamy – opowiada Aleksandra Marciniak. – Dwanaście razy okazało się, że wystarczyło wesprzeć mamę np. w szukaniu mieszkania i pomocy socjalnej, aby maluch mógł wyjść z ośrodka w jej ramionach. Nazywamy cudem fakt, gdy dziecko trafia z powrotem do rodziny biologicznej, ale trzeba zaangażowania całego zespołu i ciężkiej pracy, aby mógł on się ziścić – przyznaje Aleksandra Marciniak.
Gdy wsparcie mamy czy rodziny biologicznej, na różnych płaszczyznach, okazuje się niemożliwe lub nie jest rozwiązaniem, dzieci trafiają przed ukończeniem pierwszego roku życia do rodzin adopcyjnych lub zastępczych.
Smak życia
Praca Moniki, choć dobrze płatna, bywa czasami nudna. Brakowało jej w życiu działania, które przynosiłoby satysfakcję. Wolontariat wydał się jej czymś, co mogłoby wypełnić trudną do nazwania pustkę. Początkowo myślała o hospicjum dla dzieci prowadzonym również przez Fundację Gajusz. Jednak to Tulisie skradły jej serce. Gdy pierwszy raz przyszła do Tuli Luli, wiedziała, że to miejsce dla niej. – W Tuli Luli jest jak w domu. Gdy sześć lat temu przekroczyłam próg ośrodka, odniosłam takie wrażenie i towarzyszy mi ono do dziś. Atmosfera tam panująca pomaga choć na chwilę zapomnieć, z czym przyszło mierzyć się tym dzieciom od pierwszych chwil życia na świecie – opowiada Monika.
Podczas epidemii COVID-19 wolontariusze musieli zawiesić swoją działalność w ośrodku. – Czułam wtedy olbrzymi brak – mówi.
W ośrodku podejmowane są starania, aby jeden wolontariusz opiekował się jednym dzieckiem, towarzysząc mu od początku do końca pobytu w Tuli Luli. – W ten sposób mamy możliwość budowania silniejszej więzi z maluchem. Dla dzieci, które już doświadczyły odrzucenia w swoim krótkim życiu, to bardzo ważne. Im osoby będące przy nich blisko rzadziej się zmieniają, tym lepiej – przekonuje wolontariuszka.
Monika spędza w Tuli Luli praktycznie każdy wolny czas. – Wiem, że być może zabrzmi to górnolotnie, ale naprawdę kocham to miejsce. Zdarza się, że wchodzę do Tuli Luli o 8.00 rano, a wychodzę o 20.00. Gdy układam w pracy miesięczny grafik, priorytetem są dla mnie niedziele spędzane w Tuli Luli. W tygodniu czasem przychodzę na kilka godzin rano lub po południu – przyznaje.
Świadomość
Dyżur często zaczyna od spaceru z maluchem, zwłaszcza wtedy, gdy jest sprzyjająca pogoda, ale tak naprawdę to Tuliś wyznacza rytm dnia. – Obserwuję wszystkie reakcje dziecka. To jego potrzeby są priorytetem, a ja jestem tam po to, aby mu je pomóc zaspokoić. Czasem po prostu siedzimy i się do siebie przytulamy – stwierdza.
Parę razy przywiązała się do dziecka mocno. Zbliżające się rozstanie bolało coraz mocniej. – Nie było to dla mnie łatwe doświadczenie. Czułam, jak miłość do dziecka rośnie we mnie z każdym dniem, jednocześnie wiedziałam, że najlepsze dla niego jest to, aby trafiło do rodziny adopcyjnej – opowiada Monika. – Znam swoje miejsce. Jestem wolontariuszem tu i teraz i taka jest kolej rzeczy. Teraz je przytulam, teraz je kocham, ale zaraz oddam je nowym rodzicom.
Coraz częściej powraca do Moniki myśl o byciu rodziną zastępczą dla któregoś z dzieci. – W głębi serca noszę takie marzenie. Kilkakrotnie rozmawiałam na ten temat z bliskimi mi osobami z Tuli Luli. Mam jednak świadomość, że na razie nie jestem na tym etapie życia, aby podjąć to wymagające zadanie – przyznaje kobieta.
Tęsknota
Matylda od zawsze czuła szczególną więź z dziećmi. Od wielu lat na imprezach rodzinnych trzyma się z dala od „przystołowych”, „poważnych” dyskusji, a zamiast tego spędza czas z maluchami: grając w gry, układając puzzle czy wygłupiając się na dywanie. Ich wrażliwość, otwarte serca i prawdziwość nie przestają ją zachwycać. Po maturze chciała iść na pedagogikę. Ze wszystkich stron słyszała wówczas, że to wyczerpujący emocjonalnie, nieopłacalny zawód bez prestiżu. Uginając się pod presją otoczenia, wybrała modny wówczas marketing. Dwadzieścia pięć lat pracy w biznesie, pogoń za pieniądzem i pięcie się po szczeblach kariery tylko pogłębiały w niej tęsknotę za tym, czemu naprawdę chciała się poświęcić: za pracą z dziećmi. – Zawsze marzyłam, żeby moje życie było związane z dziećmi. Na drugim roku urodziłam syna, ale tak potoczyła się nasza historia, że więcej dzieci nie mamy, mimo że oboje z mężem bardzo byśmy chcieli – opowiada kobieta. – Przez lata po godzinach pracy zawodowej angażowaliśmy się jako animatorzy imprez dla dzieci, ale mimo wszystko czułam przez cały ten czas, że jeszcze bardziej chciałabym poświęcić się dzieciom – przyznaje. Do zmiany kierunku życia zawodowego zmobilizował ją mąż. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw podjęła decyzję o podyplomowych studiach z zakresu pedagogiki. Doszła do momentu, w którym zrozumiała, że albo postawi wszystko na jedną kartę i zaryzykuje zmianę, albo marzenia o pracy z dziećmi odłoży na półkę z tymi, które nigdy się nie spełnią.
Bezduszność
Dwa lata temu przeprowadzili się z Warszawy do Łodzi. To wtedy Matylda trafiła w internecie na Fundację Gajusz i Tuli Luli. Od pierwszego momentu wiedziała, że to „jej miejsce”, jakby stanowisko cioci było przygotowane specjalnie dla niej. – Byłam przekonana, że jeśli tylko mnie zechcą w Tuli Luli, to ja tam muszę być. Czasem nie mogę uwierzyć, że się udało i tak bardzo zmieniło się moje życie – stwierdza opiekunka.
Choć pracuje w ośrodku dopiero dwa lata, przyznaje, że wbrew pozorom nie jest to krótki czas. – Zderzamy się z tak trudnymi historiami maluszków, że poczucie czasu bardzo się intensyfikuje. Nasza praca jest cudowna, ale zarazem bardzo obciążająca – uważa Matylda. – Jednak to nie bycie z dziećmi jest dla mnie trudnością, ale system, którego bezduszne rozwiązania sprawiają, że mam czasem ochotę wyć z bezsilności. Dzieci, które powinny trafić praktycznie od razu w czułe ramiona rodziców adopcyjnych, muszą spędzać w ośrodku długie miesiące, ponieważ tak są skonstruowane procedury – opowiada Matylda.
Osobom postronnym najtrudniejsze w pracy opiekunek może wydawać się odchodzenie dzieci do rodzin adopcyjnych, kiedy silna więź między „ciocią” a Tulisiem została przez te kilka miesięcy zbudowana. – Nasze dzieci nie odchodzą, one zaczynają prawdziwe życie, to które powinny zacząć tuż po przyjściu na świat – twierdzi opiekunka. – Często ludzie mnie pytają, dlaczego nie wybrałam pracy w żłobku lub w innym miejscu, w którym nie ma takiej kumulacji rozrywających serce historii. Tymczasem dla mnie to jest właśnie najpiękniejsze w mojej pracy, że choć przez krótki wycinek życia tych dzieci mogę stanowić pomost między tym, co pozornie zniszczyło ich nowo zaczęte życie, a tym, co ma zbudować je na nowo – przyznaje Matylda.
Rodzina
Tuli Luli to nie miejsce, gdzie dzieci się tylko karmi, przewija i odkłada do łóżeczka. Ciocie na dwunastogodzinnych dyżurach dają z siebie wszystko, aby maluchy bez wyjątków czuły się kochane i wypieszczone. Mimo naturalnych, osobistych preferencji każdy z Tulisiów otrzymuje codziennie tak samo dużo dawkę czułości i obecności. – Każda z opiekunek ma dzieci, które kocha, które są dla niej szczególnie bliskie. Nie oznacza to jednak, że kogoś się faworyzuje czy traktuje lepiej. W tej pracy każdy maluch ma tak samo zaspokajane potrzeby poczucia bezpieczeństwa i bliskości – opowiada Matylda.
Za kilka dni do domu Matyldy ma przyjechać, wraz ze swoimi rodzicami adopcyjnymi, czternastomiesięczny Leoś. To jedno z dzieci, które najbardziej skradło jej serce. Od czasu do czasu odwiedza go w domu nowych rodziców i patrzy, jak rozkwita w kochającym środowisku. – Leoś trzy miesiące temu trafił do rodziny adopcyjnej. Mimo że mieszkają spory kawałek od nas, już kilka razy byłam zaproszona, aby ich odwiedzić. Mam poczucie, że stanowimy rodzinę. Cieszę się, że rodzice nie chcą „wyciąć” tych kilku miesięcy, które Leoś spędzał m.in. w moich ramionach – przyznaje Matylda.
Niektóre imiona zostały zmienione.