Nie lubię taniego sentymentalizmu. Dużo go dziś w przestrzeni medialnej i łatwo można dać się mu zwieść. Wystarczy włączyć internet i automatycznie zalewa nas fala pseudowzruszających obrazków, które poza atrakcyjną formą nie mają w sobie żadnej treści. Wzruszenie oderwane od realnej rzeczywistości zawsze pozostanie tylko na poziomie płytkich emocji. Poddawanie się taniemu sentymentalizmowi niesie ryzyko niezdawania głębszych pytań o sens życia i zadowalania się przeżywaniem emocji, które równie szybko jak przychodzą, tak i odchodzą.
Bycie jest proste
Pracując przez kilka lat z osobami z niepełnosprawnością intelektualną, wielokrotnie doświadczałam wzruszeń głęboko osadzonych w rzeczywistości, często niełatwej. Pamiętam 7-letniego Jacka, z którym prowadziłam zajęcia. Chłopiec miał autyzm, a jakikolwiek kontakt fizyczny nie sprawiał mu przyjemności, wręcz przeciwnie. Na początku naszych wspólnych spotkań bardzo nieufny, potrzebował dużo czasu, aby złamać dzielący nas dystans. Jakie było moje zdziwienie, gdy po kilku miesiącach podszedł do mnie, usiadł mi na kolanach i wtulił się we mnie całym ciałkiem. Był to krok milowy, nie tylko w pracy, ale przede wszystkim w naszej relacji. Wzruszenie, którego wtedy doświadczyłam, wykraczało daleko poza doświadczanie emocjonalne. Bardzo mocno dotarło wtedy do mnie, że prawdziwe bycie z drugim to wzajemna uważność, cierpliwość i czułość. Nie potrzeba szczególnych kompetencji. Każdy działa w indywidualnym tempie, aby w pewnym momencie móc się spotkać. Wolontariuszki programu „Senior maluszka tuli” mają podobne doświadczenia. Trzymając w ramionach dzieci z Oddziału Noworodkowego Szpitala im F. Raszei w Poznaniu, doświadczają spotkania z człowiekiem, z którym mimo braku wymiany zdań odbywa się komunikacja na zdecydowanie głębszym poziomie.
Spłacany dług
Gosia ma olbrzymi sentyment do szpitala, w którym jest wolontariuszką. Na świat przyszła tam jej córka, wnuk i dwie wnuczki. Jednia z wnuczek urodziła się z poważną wadą, która objawiła się dopiero po porodzie. Dzięki świetnej pracy lekarzy i pielęgniarek oraz współpracy z lekarzami ze szpitalem na Polnej w Poznaniu malutką udało się uratować. – Moja wnuczka leżała na tym oddziale, czekając na operację. Ja naprawdę nie mogłam nie wziąć udziału w tym projekcie – przyznaje kobieta. Praktycznie od zawsze miała potrzebę pomagania. Śmieje się, że na oddział chodzi trochę z egoizmu, bo dostaje tam całe mnóstwo pozytywnych emocji. Wolontariuszy zgłosiła się taka liczba, że nawet gdyby chciała chodzić częściej, to na razie musi ograniczyć się do jednego dnia w tygodniu. – Jest nas tylu, że na razie ścigamy się w zapisach na dyżury. Ale jak to w życiu bywa, w pewnym momencie pewnie ludzie zaczną się wykruszać. Być może będzie można chodzić trochę częściej. Jestem na to gotowa – wyznaje kobieta. Wie, że bycie na oddziale to ciche towarzyszenie i pozostawanie zawsze krok za personelem i rodzicami. – Byłoby nieporozumieniem, gdyby wolontariusz chciał przejąć rolę rodzica. Nie od tego jesteśmy. Musimy być nieustannie uważni na potrzeby dzieci, ale także na gesty rodziców. Najważniejsze to nie przekraczać swoich kompetencji: nie jesteśmy od tego, aby ich zastępować, ale wspierać. Rodzice często są zestresowani, mamy po trudnych porodach bywają nerwowe. Naszym zadaniem jest z cierpliwością i uśmiechem na twarzy im towarzyszyć – opowiada Gosia. Nie boi się zbytniego przywiązania do dzieci. Wolontariatu nie traktuje jako przestrzeni, która byłaby ucieczką od szarej codzienności. – Na co dzień mam tyle zajęć, że naprawdę się nie nudzę. Jestem babcią trójki fantastycznych wnucząt, z którymi staram się spędzać jak najwięcej czasu. Poza nimi mam także swoje własne życie. Wolontariat nie jest jedyną przestrzenią, w której się realizuję. Ze względu na szczegółowe badania i nie do końca pomyślne wyniki, poza praktykami, na oddział jeszcze nie weszła. Zaczyna pod koniec grudnia, ale już nie może się doczekać. – Wiem, że bycie wolontariuszem w tym miejscu wymaga ode mnie morza cierpliwości i niesamowitej uważności na drugiego człowieka. Działa tu jednak mechanizm sprzężenia zwrotnego: im więcej miłości daję, tym więcej otrzymuję. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze – wyznaje Gosia.
Pomoc natychmiastowa
Marta swój pierwszy dyżur zaczęła od ważenia pieluszek. To ważna procedura potrzebna w kontroli ilości moczu niemowlaka. Najpierw waży się nieużywaną, a potem zużytą pieluszkę. To pomaga lekarzom ocenić stan malucha. – Tak naprawdę na naszych dyżurach nie robimy żadnych wyjątkowych rzeczy. Karmimy, przewijamy, tulimy. To są naprawdę małe rzeczy, ale każdy z nas wkłada w to całe serce – przyznaje Marta. Kiedy dwa lata temu umarł jej niepełnosprawny syn, poczuła w sobie olbrzymią pustkę. Jedna z jej koleżanek była wolontariuszką w hospicjum, jednak dla niej, po przeżyciach związanych ze śmiercią syna, towarzyszenie ludziom w odchodzeniu nie wchodziło w grę, na to nie była jeszcze gotowa. Dlatego tak bardzo ucieszyła się, gdy usłyszała, że poszukują seniorów do tulenia maluszków na oddziale noworodkowym. Pomimo że wciąż pracuje zawodowo, zdecydowała się. – Od kilku lat jestem na emeryturze, mimo to nie zrezygnowałam z pracy. Mam cudownego szefa, który pozwala mi wychodzić wcześniej w dniu, w którym mam dyżur – opowiada Marta.
Jednym z jej pierwszych podopiecznych był malutki chłopczyk, którego rodzice byli w drodze z domu do szpitala. – Zaczął zanosić się płaczem. Wiedziałam, że muszę go tulić aż do momentu, w którym dojadą jego rodzice. Kiedy przyjechali, maluszek był już uspokojony – wspomina. Rodzice, których spotyka na oddziale, są bardzo życzliwi, choć nierzadko dość mocno zestresowani. – To dla nich często są sytuacje trudne. Martwią się, że z dzieckiem może być coś nie w porządku. Rolą wolontariuszy jest też rozmowa i dostarczenie psychicznego wsparcia rodzicom – opowiada. Przed pierwszym dyżurem nie miała obaw, bo przecież wychowała trójkę swoich dzieci, więc nic nie mogło jej zaskoczyć. – Jedyną trudnością, którą napotkałam, było założenie czujnika do kontrolowania saturacji na nodze małego Mikołajka. Maluch tak wierzgał nóżkami, że było to dla mnie nie lada wyzwaniem – opowiada.
Spełnione marzenia
Po przejściu na emeryturę postanowiła zaangażować się w wolontariat. Nadmiar wolnego czasu, ale przede wszystkim pragnienie serca spowodowały, że Grażyna od jakiegoś czasu spędzała kilka godzin w tygodniu, pomagając w hospicjum. Mimo iż doskonale odnalazła się w towarzyszeniu ludziom na końcowym etapie życia, w głębi serca marzyła o towarzyszeniu innej grupie ludzi: tym, którzy dopiero są na starcie. Kiedy usłyszała, że organizowane jest szkolenie w ramach projektu „Senior maluszka tuli”, w ogóle się nie zastanawiała. – Zanim zaczęłam chodzić do hospicjum, marzyłam o pomocy przy malutkich dzieciach. Dzieci już mam dorosłe, wnuki odchowane, a tęsknota za byciem z małymi dziećmi pozostała. Rozglądałam się nawet za tego typu wolontariatem, ale nic takiego w moim mieście nie znalazłam. Ten projekt to dla mnie strzał w dziesiątkę i odpowiedź na moje tęsknoty – opowiada Grażyna.
Na początku miała trochę obaw: czy nie zrobi małemu, kruchemu maluszkowi krzywdy, czy się za bardzo nie przywiąże. Pierwszy kontakt z dzieckiem odsunął daleko wszystkie wątpliwości. – Kiedy wzięłam w ramiona pierwszego dzidziusia, minął wszelki strach i wszystkie emocje związane z macierzyństwem i opieką nad dzieckiem wróciły. Zobaczyłam te malutkie rączki, paznokietki, te oczka ufnie wpatrujące się we mnie. Zalała mnie fala czułości i już wiedziałam, że to jest miejsce, w którym przepadnę bez reszty – śmieje się Grażyna. Dogłębne szkolenie przed wejściem na oddział, a także rozmowy z położnymi dostarczyły jej dużo wiedzy, zarówno teoretycznej, jak i praktycznej. – Dużą pomocą i wsparciem jest dla nas personel oddziału. Wchodzimy tam jednak jako ludzie z zewnątrz, a nie pracownicy. Mimo to spotykamy się z dużą dawką życzliwości. Odnoszę wrażenie, że tworzymy zespół. Wolontariusze są chciani, wyczekani, a nie wpychający się na siłę – przyznaje Grażyna. Ani przez moment nie czuje, że projekt „Senior maluszka tuli” jest sztucznym tworem, który powstał tylko po to, aby osoby na emeryturze nie nudziły się w domu. Odczuwa realny sens tego, co robi, i wie, że swoim byciem na oddziale w konkretny sposób pomaga dzieciom i ich rodzicom. – Na moim pierwszym dyżurze był tata, który zajmował się małą Marysią. Mama była po cesarskim cięciu, więc na sali dochodziła jeszcze do siebie po narkozie. Dziewczynka bardzo płakała, bo była głodna. Przerażony tata próbował ją utulić, ale widać było, że łzy dziecka go przerastają. Trudno mu było odnaleźć się w tej sytuacji z nowo narodzonym dzieciątkiem. Gdy tylko zaproponowałam mu pomoc, zgodził się i niemalże odetchnął z ulgą. Oddał mi małą do utulenia, a ta po chwili już słodko spała. Widać było, że dziewczynka całą sobą odbierała jego stres, dlatego nie mógł jej utulić – opowiada.
Dostaje się więcej
Mimo że nie zna historii wszystkich dzieci, wie, że mają one najróżniejsze sytuacje życiowe. – Spotkałam jednego chłopczyka, Pawełka. Rodzice nie mogli lub nie chcieli się nim zajmować. Został w szpitalu i czekał na uregulowanie sytuacji prawnej. Był taki rozkoszny, że każdy chciał go tulić. Smutne było to, że tak naprawdę nie było jednej osoby, dla której byłby najważniejszy. Dziecko potrzebuje stałości, a w przypadku dzieci porzuconych bardzo trudno o taką – uważa Grażyna.
Pomimo że daje swój czas, czułość, cierpliwość i ramiona, w ostatecznym rozrachunku, jak sama przyznaje, to ona jest tą, która najwięcej dostaje. – Od wejścia na oddział praktycznie uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Oprócz radości czuję niesamowitą satysfakcję, że to ja jestem tą, która może przychodzić do szpitala i tulić te wszystkie dzieci. W byciu na oddziale tylko jeden moment jest dla niej trudny: zakończenie dyżuru, kiedy trzeba odłożyć maluszka i iść do domu. – Nasze dyżury są od 8.00 do 13.00 albo od 13.00 do 16.00. Któregoś razu zostałam do 16.00 i zbliżała się moja godzina wyjścia do domu. Szykując się do wyjścia, usłyszałam płacz maleństwa i tak mnie chwycił za serce, że automatycznie zostałam godzinę dłużej. Pewnie byłabym do samego wieczora, gdyby nie to, że byłam umówiona – śmieje się Grażyna.
Jolanta Henka, pielęgniarka oddziałowa Szpitala Miejskiego im. F. Raszei w Poznaniu, przekonuje, że najważniejsza decyzja dotycząca programu „Senior maluszka tuli” należy do rodziców. – Zawsze zadajemy rodzicom pytanie, czy chcieliby, żeby podczas ich nieobecności wolontariusz podszedł do dziecka w sytuacji, kiedy na przykład maluszek będzie płakał. Zdarzają się oczywiście rodzice, którzy nie widzą takiej potrzeby i zgody nie wyrażają. Nie chcemy, żeby wokół akcji wytworzyła się ogólna atmosfera huraoptymizmu i poczucie, że teraz każdy rodzic musi się włączyć. To jest indywidualna decyzja każdego z nich, nie wywieramy na nikogo wpływu.
***
Połączenie pozornie dwóch różnych światów seniora i maluszka pokazuje, że wszyscy żyjemy w jednym świecie, w którym każdy tak samo potrzebuje dotyku, miłości, czułości i obecności drugiego człowieka. Pewnie każdy z nas słyszał o dzieciach z tzw. chorobą sierocą, która bierze się stąd, że dziecko zostało porzucone przez swoich rodziców i w pierwszych etapach swojego życia nie było przytulane. Przytulenie, uścisk ręki, uśmiech, dobre słowo to proste gesty, które mogą sprawić, że każdy napotkany człowiek, nie tylko ten najmniejszy, będzie miał lepszy start w swoje jutro.
Niektóre imiona zostały zmienione.