Logo Przewdonik Katolicki

Prawdziwie BOŻE Narodzenie

Monika Białkowska
Szuflada z posągami z szopki w warsztacie Marco Ferrigno w San Gregorio Armeno. Neapol, 6 listopada 2021 r. fot. Ivan Romano/Getty Images

Można na Boże Narodzenie spojrzeć najprościej: jak na wzruszającą opowieść o narodzeniu pewnego chłopca. Ta opowieść nie powie nam jednak nic, jeśli znać nie będziemy dalszego ciągu. Pozostanie jednym z wielu mitów. O Bożym Narodzeniu możemy mówić tylko dlatego, że Jezus zmartwychwstał.

Kiedy urodził się w Betlejem, nikt nie myślał o tym, że jest Bogiem. Był płaczącym, małym dzieckiem. Maryja wiedziała, że dzieje się coś niezwykłego, nie dało się przecież zapomnieć zwiastowania. Ale czy potrafiła od początku nazwać swojego syna „Bogiem”? Raczej nie. Była pobożną Żydówką, Bóg był dla niej tylko jeden, Jahwe, którego czciła w Świątyni. Pasterze? Zobaczyli anioła i przybiegli do groty. Jeśli czekali na Mesjasza, mogli pomyśleć, że to właśnie on: zapowiadany w proroctwach, których słuchali po wielokroć. Ale jeśli uznali, że to Mesjasz, musieli poczekać aż dorośnie, aż przejmie władzę, doprowadzi ich do powstania i wyzwoli z pęt okupantów, pozwalając cieszyć się pokojem i dobrobytem. Cieszyli się, że tego pokoju dożyją, że jeszcze tylko dwadzieścia, może trzydzieści lat. Nie mogli wiedzieć, że ten Mesjasz okaże się zupełnie inny, niż się spodziewali. Może o nim później zapomnieli? Po której byli stronie – tych, którzy jako mocno dojrzali starcy szli za Nim i jedli rozmnożony chleb, czy tych, którzy krzyczeli „na krzyż z Nim!”, bo nie spełnił dawnych, politycznych oczekiwań?

Nikt nie wiedział
Choć na wiele sposobów można było rozpoznać Jego Boskość, nie zauważono jej wprost w Betlejem. Nawet jeśli Maryja siadała ze św. Janem, żeby wspominać tamte wydarzenia, to wciąż nie była jeszcze rozmowa o „Bożym” narodzeniu. Podczas ofiarowania Jezusa w Świątyni Symeon rozpoznał, że trzyma na rękach Tego, który był zapowiadany przez proroków, ale też nie nazwał Go Bogiem. Jego nadzwyczajność, ale jeszcze nie Bóstwo widzieli faryzeusze i uczeni w Piśmie, gdy przemawiał do nich jako dwunastolatek.
Nikt wtedy nie wiedział, że Jezus jest Bogiem. To się nie mieściło w żydowskim rozumieniu świata, nie mieściło się w żydowskiej religijności. Powiedzenie tego głośno byłoby bluźnierstwem, zaprzeczeniem podstawowej prawdy, że Bóg Jahwe jest Bogiem Jedynym. Jezus sam o sobie nigdy tak wprost nie powiedział. Nie ukrywał wprawdzie swojego Bóstwa, nie zaprzeczał mu, ale też nie narzucał się ze swoją mocą i władzą. Pozwalał powoli się rozpoznawać – po kolejnych słowach i kolejnych gestach.
Uczniowie zaczęli nieśmiało wspominać o tym po raz pierwszy dopiero po Jego zmartwychwstaniu. Dopiero wtedy zaczęli rozumieć wszystko, czego byli świadkami. Dopiero wtedy zaczęli przyglądać się dokładniej Jego słowom, modlitwom – i otwierały im się oczy na rzeczywistość, którą próbował im pokazać. Dopiero wtedy zaczynali rozumieć, że słuchali i dotykali Boga – że na krzyżu umarł i w Betlejem urodził się Bóg.
Teologowie spierać się będą nawet o to, jak wyglądała Jego boska samoświadomość i od kiedy ją miał – czy od samego dzieciństwa, czy dopiero z czasem odkrywał w sobie tę prawdę o wyjątkowej relacji z Ojcem? Teologiczne rozważania zostawmy jednak teologom. My popatrzmy na to, co się działo po drodze, od żłóbka aż po krzyż, że ludzie wreszcie rozpoznali w Nim Boga tak, że cały świat bez zająknięcia mówi dziś właśnie o Bożym Narodzeniu.

Boże Tatku
Po czym Go rozpoznali? Najpierw po modlitwie. Dobrze byłoby wiedzieć, jak modlił się Jezus każdego dnia, w jaki sposób zwracał się do Ojca. Jako młody chłopak musiał się uczyć recytacji kolejnych psalmów, to była powszednia modlitwa w Jego świecie. Z czasów, kiedy prowadził publiczne nauczanie, zostało nam po Nim tylko kilka modlitw, w tym te najtrudniejsze, w Ogrójcu i z krzyża, gdy cytuje pełen bólu psalm, i ta, którą polecił odmawiać swoim uczniom. Ale warto zauważyć, że to był jedyny raz, kiedy powiedział „Ojcze nasz”. Powiedział je, bo dyktował te słowa uczniom. Sam nigdy w relacji do Boga nie stanął z ludźmi w jednym szeregu. Mówił „Ojcze”, ale nigdy razem z uczniami nie powtarzał „Ojcze nasz”. Używał zawsze tylko zwrotu: „Ojciec mój i Ojciec wasz”, jakby wyraźna miała być ta różnica, jakby inna była relacja ojcostwa i dziecięctwa między Ojcem i Nim i między Ojcem i nami. Był dzieckiem Boga, ale wyraźnie inaczej niż my.
To mógł być pierwszy wyraźny sygnał, odkryty pierwszy z zakrytych wcześniej elementów obrazu Jego Bóstwa.
W modlitwie Jezusa coś jeszcze było niezwykłe. Zwracał się On do Boga tak, jak nigdy wcześniej nikt zwrócić się do Niego nie śmiał. Musieli to zauważyć. Ten Jego niezwykły sposób mówienia do Ojca przechowali jak relikwię, zapisując potem w Ewangeliach bez tłumaczenia, w języku aramejskim, dokładnie tak, jak On mówił: Abba. Abba to nie było słowo, którym do Boga zwracali się ludzie w Jego świecie. W Starym Testamencie nie pojawia się ono ani razu. Tym słowem, pełnym szacunku, ale i czułości, zwracali się synowie do swoich ojców. To słowo nie urzędowe, nie formalne, nie uroczyste nawet, ale familiarne, czułe i intymne, tłumaczyć by można było niekoniecznie jak dziecinne nieco „tatusiu” czy zbyt surowe „ojcze”, ale jako „tato”, „tatku”. Ludzie z otoczenia Jezusa mogli sądzić, że nie okazuje On Bogu wystarczającego szacunku, żeby zbytnio się z Nim spoufala: Bóg był wielki i niedosięgły, odziany w majestat, nie był żadnym „tatą”. Dla Jezusa jednak – był.

Jestem
Choć Jezus rzeczywiście nigdy nie powiedział o sobie wprost „jestem Bogiem”, wiele razy powtarzał słowa, które znaczyły dla Żydów to samo. My słuchamy ich, nie do końca świadomi, jaką naprawdę niosły ze sobą moc.
Imię Jahwe, jak wiadomo, oznacza „Jestem”. Jezus często posługuje się oznaczającym to samo zwrotem Ego eimi – „Ja jestem”. Mówi: „Ja jestem” – chlebem życia, światłością świata, bramą owiec, dobrym pasterzem, zmartwychwstaniem i życiem, drogą, prawdą i życiem, prawdziwym krzewem winnym. Więcej, kilka razy zdarza Mu się powiedzieć po prostu „Ja Jestem”, zostawiając to bez żadnego dopełnienia. „Jeśli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich”. „Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, poznacie, że Ja jestem”. Trudno jest rozumieć Jego słowa inaczej niż jako bezpośrednie odwołanie do imienia samego Boga, objawionego wieki wcześniej Mojżeszowi. Czy ci, którzy żyli obok Jezusa, zrozumieli je natychmiast i oddali Mu hołd? Nie. Dla jednych to było intrygujące, kim jest ten człowiek, że o sobie tak mówi? Ci szli za Nim, nasłuchując dalej. Dla innych to była jedna z przyczyn, dla których oskarżyli Go potem o bluźnierstwo, przypominając, że siebie nazywał Bogiem. Wystarczyło Jego „Ja jestem”.

Ja wam mówię
Jezus nie tylko mówił, jak żaden inny człowiek mówić się nie ośmielał. Również swoim działaniem zaskakiwał – bo działał inaczej niż zwykli działać wówczas ludzie.
Chociaż nauczających rabinów było wielu, tylko On sam wybrał swoich uczniów, na dodatek na wyłączność, każąc porzucić dotychczasowe życie. Tylko On wybrał ich na stałe, tworząc bardzo konkretną wspólnotę, którą dziś nazywamy Dwunastu. Tylko On ucząc, używał formuł innych niż rabini. Tam, gdzie oni powoływali się na autorytet Boga, powtarzając: „to mówi Pan” czy „wyrocznia Pana” – Jezus mówił: „Amen, amen, mówię wam!”. Polskie tłumaczenie tego zwrotu jako: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam” utrudnia nam zrozumienie, dlaczego ta formuła jest taka kluczowa dla dostrzeżenia w Jezusie Boga. A właśnie tu widać wyraźnie, że Jezus nie potrzebuje powoływać się, jak rabini czy prorocy, na żaden autorytet poza sobą. Nie musi mówić, że tak mówi Bóg – On sam, Jezus to mówi, i to już wystarcza. Nie potrzeba na to żadnego innego potwierdzenia. Podobnie zresztą wybrzmiało to w Kazaniu na górze. Formuła „Słyszeliście, że powiedziano” nie dotyczy ani opowieści rabinów, ani ludowych przekazów. Wprowadzała ona zawsze słowo Boga, odsyłała do proroków i Mojżesza. Znaczyła: „Słyszeliście, co mówi Bóg”.
Tymczasem Jezus wychodzi do tłumów i sięgając po tę znaną formułę, mówi: „Słyszeliście, co mówi Bóg, a Ja wam mówię…”. I znów to musiało być dla tłumów wstrząsające – jak On śmie, za kogo się uważa, żeby swoje słowa stawiać ponad słowem Boga! A Jezus nie znosił ani jednego z przykazań, ale radykalizował je, pokazywał ich istotę, prowadził do zrozumienia, że w gruncie rzeczy nie o prawo samo chodzi, lecz o miłość. I miał prawo tak mówić, jako jedyny narodzony na ziemi – bo jednocześnie będąc Synem Boga.
Czy już słuchając tych słów, uczniowie rozumieli? Czy już wtedy rozpoznali w Nim wprost Boga, czy wciąż próbowali zrozumieć tego niezwykłego człowieka? Wiadomo, że po zmartwychwstaniu Jezusa potrafili już te wspomnienia uporządkować i wyciągnąć z nich sens. Po zmartwychwstaniu stało się jasne, dlaczego mówił i działał właśnie tak. Po zmartwychwstaniu dopiero byli zdolni zrozumieć, że w Betlejem narodził się Bóg.

Rozpoznajcie Mnie
Po zmartwychwstaniu odkrywali, jakie znaczenie miały setki gestów. To, że mówił do kobiet i że pozwalał im za sobą chodzić. Zdaje się, że sam św. Paweł miał z tym pewien problem i nie potrafił na kobiety spojrzeć tak otwarcie, jak patrzył na nie Jezus. A Jezus przyjmował je jako swoje uczennice, choć w żydowskim świecie było to niespotykane. Dlaczego? Tłumaczył, że „nie tak było na początku”, odwoływał się do dzieła stworzenia. Po zmartwychwstaniu zrozumieli, że tylko Bóg ma prawo przywracać porządek, może ponad ludzkimi regułami działać wciąż według własnego planu, stworzonego na początku ludzkiego istnienia.
Można by mnożyć przykłady tych działań Jezusa, które nijak nie mieściły się w katalogu zwykłego człowieczeństwa. Można by mnożyć sygnały i znaki, jakie nieustannie dawał swoim uczniom: „Rozpoznajcie Mnie. Nie jestem tylko człowiekiem”. A oni patrzyli, dziwili się, bali i kochali coraz mocniej.
Tego doświadczenia uczniów: zaskoczenia słowem, które z ust ludzkich nie powinno paść – zachwytu nad cudem, którego człowiek nie miał mocy sprawić – zadziwienia, skąd ma wiedzę, której żaden człowiek nie ma – pokory wobec modlitwy tak intymnej, do jakiej żaden człowiek nie jest zdolny – tego doświadczenia uczniów nikt z nas nie jest w stanie już powtórzyć. My przecież już wiemy, że w Betlejem rodzi się nie jakiś tam chłopiec, ale Bóg. My przecież już na pamięć znamy wszystkie Jego słowa, które wkrótce padną. My przecież Jego cudów nauczyliśmy się na pamięć i żaden nas nie zaskoczy. I z jednej strony jest nam łatwiej: bo skoro „od zawsze” wiemy, że to Bóg, trudniej nam będzie Go zignorować, nie zauważyć Jego słów.

Bez uproszczeń
Z drugiej jednak strony trzeba zadać sobie pytanie, czy aby na pewno nie przestaliśmy Go odkrywać? Czy Boże Narodzenie wciąż jest dla nas tajemnicą – dlatego, że jest Boże, a nie tylko ludzkie? Czy wciąż zachwyca nas świadomość, że Bóg stał się człowiekiem i na długie lata ukrył się przed naszym wzrokiem, a potem powoli się odsłaniał – żeby nikogo nie wystraszyć, żeby nikogo nie porwać na siłę, żeby być kochanym? Czy zachwyca nas ta pokora, delikatność i uważność Jezusa – Boga, który może wszystko i ze wszystkiego rezygnuje?
Trudno jest dziś spojrzeć na nowo na Boże Narodzenie. Nie uprościć go do Dzieciątka, choinki i żłóbka. Zobaczyć, że ono wtedy dopiero ma sens, kiedy pozostaje osadzone głęboko w kontekście Ewangelii. Wyrwane z Ewangelii i sprowadzone do świątecznego mitu Boże Narodzenie będzie tylko ckliwą historią dla naiwnych, którzy uwierzyli w nadzwyczajność małego chłopca z betlejemskiej groty. Ale ten chłopiec powoli odsłaniał ludziom swoje Bóstwo, a później umarł i zmartwychwstał. I przez to dopiero wydarzenie Betlejem nabiera pełnego sensu: kiedy w żłóbku widzimy tego, który powie „Ja Jestem”. Dopiero wtedy to jest naprawdę Boże Narodzenie.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki