Z jednej strony więc krytykowali Unię za to, że przeprowadza społeczną rewolucję, a z drugiej grzmieli, że Polska nie da sobie narzucić sprzecznych z wartościami chrześcijańskimi rozwiązań.
Pomysł Komisji budzi moje wątpliwości. Przede wszystkim dlatego, że w efekcie prowadzi do modyfikacji przepisów prawnych dotyczących prawa rodzinnego, uznania rodzicielstwa itp., co miało być zastrzeżone dla kompetencji państw członkowskich. Po drugie, w oczywisty sposób przepis ten uderza w społeczeństwa bardziej konserwatywne, których jest już coraz mniej, a które występowały przeciwko uznawaniu związków osób tej samej płci. Czyli Bruksela działa w imieniu tych, którzy są znacznie bardziej progresywnie nastawieni.
Tyle tylko, że jeśli wsłuchać się w argumentację, która płynie z Brukseli, widać, w jak trudnej sytuacji znaleźli się dziś konserwatyści. Zwolennicy tej zmiany tłumaczą bowiem, że Komisja Europejska staje w obronie nie rewolucji obyczajowej, bo to nie jest już żadna rewolucja, a fakty. Większość państw UE uznaje prawne związki partnerskie osób tej samej płci, w dużej części wprowadzono instytucję „małżeństwa” osób tej samej płci. W dodatku w Polsce też wszak istnieją tysiące par homoseksualnych. Wiele z nich wychowuje dzieci np. z wcześniejszych związków. W krajach, gdzie istnieją „małżeństwa” osób tej samej płci, również mieszka tysiące Polaków, część z nich zawiera tam związki i staje się rodzicami dzieci. Na przykład w Belgii takie dziecko ma dwójkę rodziców – dwie matki lub dwóch ojców, w Polsce zaś tylko jednego. Formalnie tylko jedno z nich jest w stanie sprawować władzę rodzicielską nad takim dzieckiem.
I tu pojawia się największy problem, bo społeczne emocje stopniowo będą się lokowały po stronie dzieci, które w pewien sposób będą dyskryminowane z powodu orientacji seksualnej ich rodziców. Zarzut dyskryminacji będzie tu o tyle aktualny, że Unia zapewnia swobodę przepływu osób. Jeśli każdy może dowolnie zmienić miejsce zamieszkania, np. jutro przenieść się z Brukseli do Warszawy, to odmawianie w Polsce jego dziecku uznania rodzicielstwa, które ustalono w Belgii, będzie z tego punktu widzenia dyskryminacją.
Uważam, że w dość krótkim czasie (proces turbosekularyzacji widzimy wszak na innych polach) może to doprowadzić do poparcia takich rozwiązań przez większość społeczeństwa. Dlatego obawiam się, że konserwatyści stoją tu na pozycji przegranej. Czym innym bowiem jest obrona wartości rodzinnych, przez np. odmowę przyznawania przywilejów należnym małżeństwom związkom jednopłciowym, a czym innym – w oczach społeczeństwa – odmawianie dzieciom praw należnych im w innych państwach.
I wówczas konserwatyści staną na pozycji tych opresyjnych, którzy nie tylko odmawiają praw osobom LGBT, ale też prześladują ich dzieci. W czasie demokracji medialnej to stracona pozycja. Lepiej więc nie pogarszać jej radykalną retoryką o „lewactwie”, „neomarksizmie”, „eurokołchozie” itp., ale poszukać merytorycznych argumentów.