Każdy, kto śledzi media społecznościowe, wie, że pewne debaty są w nich rytuałami do znudzenia. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy Owsiaka, pewne historyczne rocznice i święta religijne – takie okazje uruchamiają stale te same motywy. Wiemy już mniej więcej, kto co powie, kto za czym będzie, jakich argumentów użyje.
Czasem jeszcze coś mnie zaskakuje, bo jest nowe. Zalała nas w tym roku fala memów i komentarzy na temat tłumów wędrujących pierwszego listopada (a w tym roku i w sąsiednie dni, mieliśmy wszak „długi weekend”) na cmentarze. Pojawiło się pojęcie grobbingu. Celebryci i anonimowi wojownicy Facebooka naśmiewają się z pań strojących się podobno tego dnia, by się pokazać przed rodziną, z wujków, którzy podobno korzystają z okazji, aby się nawzajem obmawiać podczas nagrobnych spotkań, i z wszystkich, którzy podobno konkurują między sobą jakością wiązanek i zniczów.
Czym więcej takich marudzeń (dodajmy czasem celnych, niektóre memy oddawały nieźle ludzką naturę), tym bardziej zwierał szeregi drugi chór: obrońców. – No i fajnie, nazywajcie to sobie grobbingiem, ja się cieszę, że tego dnia jest nas na cmentarzu tak wielu, cieszę się z tych bijących światłem cmentarzy, cieszę się ze wspólnoty – z tymi, co nie żyją, ale i wspólnoty między nami, żyjącymi – napisał ktoś. Bronią poetyki tego dnia przeważnie ludzie o bardziej tradycyjnych postawach, „drą łacha” progresiści. Choć ten podział się wciąż komplikuje. Zbierający nadal pieniądze na Stare Powązki, więc szukający towarzystwa obśmiewanych tłumów, to często artyści i nawet politycy o liberalnych przekonaniach.
Jedni widzą belkę w oku odwiedzających cmentarze (choć to co najwyżej ździebełka). A ci inni chyba trafnie wychwytują właściwy motyw tej ofensywy. Tradycja, jakakolwiek, ale ta spotykająca się z religią w szczególności, ma się nam kojarzyć z czymś nieznośnym, obciachowym, czymś absurdalnym i nie do wytrzymania. Te tłumy powinny być tego dnia całkiem gdzie indziej. Na razie nie wiadomo do końca gdzie. Ale może i tego się dowiemy od facecjonistów.
Oczywiście równolegle wraca obecny od lat rytualny spór o Halloween. Po raz kolejny czytamy, że to nowe pogaństwo, a w odpowiedzi dowiadujemy się, że ci, co tak twierdzą, to obskuranckie drętwusy. Dla mnie ta wrzawa jest absurdem. Podejrzewanie chrześcijańskiej Ameryki (także tej protestanckiej) o to, że wymyśliła jakieś magiczne rytuały, żeby nas zdeprawować, to przejaw kolejnej ideologicznej gorączki, tym razem po stronie prawej i katolickiej.
Ale trochę rozumiem tych, którzy się obawiają, że w miejsce tradycyjnych polskich obyczajów wchodzi plastik, spektakl rodem z telewizyjnych horrorów. Bo my w taki sposób to przejmujemy. Nie ma obowiązku być z tego tytułu szczęśliwym. Zalecałbym tylko spokój, ważenie słów, brak histerii. Bo nie tylko dzieci przychodzące 31 października do naszego domu nie mają złych intencji, ale też nie wybijemy im tego z głów gromami, straszeniem piekłem.
Ktoś napisał, że starczy w Polsce miejsca dla jednych i drugich. Chyba tak, choć nie są to wybory równoprawne, symetryczne. Ale też wiele z tych dzieci maszeruje następnego dnia z rodzicami na cmentarze zapalić lampkę dziadkom i babciom, których kochały. Tak to już jest. To współczesna Polska.
Do mnie najbardziej przemówił w przeddzień Zaduszek internetowy mem pytający, dlaczego pamiętamy o bliźnich dopiero po ich śmierci. Dlaczego wtedy spieszymy do nich z kwiatami, choć nie mieliśmy czasu za życia. Jakby się zastanowić, to lepiej późno niż wcale. Ale jeszcze lepiej wcześniej niż później. Powtarzajmy to sobie każdego dnia.