Kłopot pojawia się już z samą definicją wiary. Gdzie przebiega granica między wierzącymi a niewierzącymi i kto ją ustala? Wiele zależy od tego, jak rozumiemy wiarę. Czy ten, kto ma stale imię Boga na ustach, jest już wierzący? Czy sama pobożność świadczy o głębokiej wierze? Według Biblii wiara wyraża się nade wszystko w zaufaniu Bogu, a nie w samych zewnętrznych znakach przynależności, doktrynie i moralności. Co więcej, zdaniem św. Jakuba, „wiara bez uczynków martwa jest” (por. Jk 1, 26). Te uczynki polegają między innymi na wzajemnej miłości, panowaniu nad językiem, aktywnej pomocy tym, którzy jej potrzebują. Jeśli ich brakuje, wiara jest pozorem.
Nie wystarczy przynależność
Faryzeusz, o którym mówi Jezus w przypowieści (Łk 18, 9-14), zapewne przez postronnych uznany był za ucieleśnienie świętości: nie negował Boga, dziękował Mu, pościł więcej niż trzeba. Sęk w tym, że już niczego nie oczekiwał od Boga poza „wynagrodzeniem” za swoje pobożne uczynki, a przy tym dystansował się od wspólnoty i pogardzał tymi, których uważał za gorszych. Ewangelia stwierdza, że nie odszedł do domu usprawiedliwiony, oczyszczony i pojednany z Bogiem, bo uznał, że tego nie potrzebuje, w przeciwieństwie do celnika, który nie miał żadnych podstaw do nagród, a jedynie błagał o miłosierdzie razem z innymi grzesznikami w świątyni. Dość powiedzieć, że tuż przed tą przypowieścią Jezus stawia niepokojące pytanie: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18, 8). Można pościć, składać ofiary, modlić się, należeć do „religii”, a w oczach Bożych pozostać niewierzącym, chociaż wszyscy z boku mogą ulegać zupełnie innemu wrażeniu. O wierze decyduje właściwa relacja do Boga i do bliźnich, która ujawnia się też w konkretnej miłości.
Skomplikujmy nieco sprawę. W Ewangelii według św. Mateusza natrafiamy na fragmenty, które mogą zachwiać obiegowym postrzeganiem wiary. Mianowicie, Jezus dwukrotnie odsłania przebieg sądu ostatecznego. Za pierwszym razem, gdzie mowa o sądzie, pojawia się jakby mimochodem i dotyczy uczniów, mówi o nim w Kazaniu na górze (por. Mt 7, 21-23). Dowiadujemy się, że w „ów dzień” staną przed Nim ludzie wierzący, którzy wołali do Niego „Panie, Panie”, a nawet czynili różne cuda w Jego imię. A jednak z ust Króla usłyszą przerażające słowa: „Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości!” (Mt 7, 23). Jakże to? Można się modlić, uzdrawiać i wskrzeszać zmarłych i być odrzuconym przez Boga? Skąd ta surowa reakcja Pana? Ci chrześcijanie byli przekonani, że robili wszystko jak należy. Dzień sądu objawi im, że trwali w błędzie. Nie pełnili woli Ojca. Więcej, czynili zło, chociaż mocą Chrystusa działali znaki. Czyż spontanicznie nie wiążemy czynienia cudów ze świętością? A jednak może być inaczej, niż nam się wydaje. Nie wystarczy przynależność do Kościoła. Nie wystarczy zbudowanie cywilizacji chrześcijańskiej, obnoszenie się z symbolami chrześcijańskimi, czy nawet uzdrawianie i wskrzeszanie umarłych. Bogu nie chodzi o cuda, ale o miłość, którą okazuje się Jemu w bliźnich. Rzecz jasna, wśród wierzących na sądzie będą i tacy, którzy modlili się, czynili znaki i równocześnie objawiali innym Boga przez czynną miłość.
Wiara nieuświadomiona
Tajemnicze słowa Jezusa z Kazania na górze wyjaśniają się pod koniec tej Ewangelii. W rozbudowanej scenie sądu ostatecznego słyszymy rozmowę Króla z wszystkimi narodami świata, pośród których, według wszelkich znaków, nie ma chrześcijan. Dlaczego? Ponieważ zarówno „błogosławieni Ojca”, jak i „przeklęci” grupują się spośród tych, którzy nigdy nie słyszeli o Jezusie. Świadczy o tym ich zdziwienie, kiedy słyszą werdykt Króla. Nie wiedzieli, że pomagając lub nie pomagając „najmniejszym”, troszczyli się lub nie o samego Króla. Wśród owych niewierzących znaleźli się ludzie, którzy czynnie okazywali współczucie potrzebującym, chociaż nie kierowali się wprost wiarą, nie mieli przed oczyma Chrystusa, nie zasługiwali na niebo ani nie stosowali się do żadnego zewnętrznego prawa. Pozostali, czyli przeklęci, też ze zdumieniem przyjęli, że Chrystus kryje się za twarzą każdego cierpiącego brata i siostry. Ale oni nie przyszli im z jakąkolwiek pomocą. Dlaczego ci pierwsi dali jeść głodnemu i przyjęli przybysza? Nakazywało im tak serce, sumienie pełne współczucia, solidarność z dolą ludzką, nawet jeśli nie brali pod uwagę, że to sam Bóg nakazuje takie postępowanie. A więc także pośród niechrześcijan i niewierzących jedni okazują solidarność, a drudzy nie. Samo bycie deklaratywnie niewierzącym w Boga jeszcze nie przesądza, czy ktoś ma prawdziwą wiarę, czy nie. Istnieje bowiem wiara nieuświadomiona, a poznaje się ją po uczynkach miłości. Takie podejście sugeruje św. Jakub, który mówi do oponenta; „Ja ci pokażę wiarę z uczynków moich” (Jk 2, 18).
Kto prawdziwie kocha, wierzy w Boga, ponieważ wiara to więź i przepływ miłości. Natomiast możliwa jest martwa wiara, która nie dotyka całego człowieka, nie motywuje do działania, do dzielenia się miłością, jest tylko owocem warg i rzeczywistością „dodaną” do życia, a nie kierującą nim od środka.
Ostrożni w ocenie
Niewierzący lub inaczej wierzący ze sceny sądu ostatecznego to ci, o których wspomina Katechizm Kościoła: „Ludzie, często nieświadomi współpracownicy woli Bożej, mogą wejść w sposób dobrowolny w Boży zamysł przez swoje działania” (KKK, 307). Gdzie więc rozstrzyga się, czy ktoś wierzy lub nie wierzy w Boga? Musimy uważać, by nie oceniać siebie i innych tylko po tym, co widzimy. Wprawdzie, jak pisze św. Tomasz z Akwinu, człowiek odkrywa siebie i poznaje przez swoje czyny, dzieła i słowa, to jednak nikt z nas nie może stwierdzić, że już całkowicie prześwietlił się na wylot, a tym bardziej innych. Dlaczego? Wypada tu przypomnieć katechizmową definicję serca ludzkiego, które „jest naszym ukrytym centrum, nieuchwytnym dla naszego rozumu ani dla innych; jedynie Duch Boży może je zgłębić i poznać” (KKK, 2563). Sami dla siebie i dla innych pozostajemy całe życie tajemnicą. Jedynie Bóg zna nas w pełni. Nie ma tam dostępu ani człowiek, ani anioł czy demon. Jeśli tak, to czy na podstawie tego, co widzimy i słyszymy, możemy zawyrokować o wierze innych ludzi? Czy na pewno wiemy, dlaczego ktoś odrzuca Boga? Kiedy słucham wojujących ateistów, to się zastanawiam, jakiego Boga oni negują. Też w takiego nie wierzę i nie chciałbym mieć z nim nic do czynienia.
Jeśli więc założymy, że nie wiemy wszystkiego o swoich motywach, to możliwe, że wiele osób służy samemu Bogu, chociaż nie mają o tym zielonego pojęcia. Lepiej więc zachować ostrożność w osądzaniu tych, którzy nie przynależą do Kościoła czy w ogóle nie wyznają żadnej religii, ponieważ często widzimy tylko cząstkę prawdy. Jej pełnia zostanie nam objawiona dopiero w dniu sądu.
Wierzę w nic
Czy osoba, która odrzuca istnienie Boga, automatycznie popada w nihilizm? Zanim odpowiemy na to pytanie, najpierw spróbujmy sprecyzować, czym jest nihilizm. Rzecz jasna będzie to pewne uproszczenie, bo termin jest wieloznaczny. Chociaż nasz poeta Kazimierz Przerwa-Tetmajer wyraził go za pomocą krótkiej frazy: „Nie wierzę w nic, nie pragnę niczego na świecie”, nihilizm uznałbym raczej za wiarę w nic, jakiś rodzaj smutku, rozczarowania i negacji. Jednak czy możliwa jest wiara w nic? Ten sam poeta wyznaje, że porusza go wiara w konieczność, w rozpłynięcie się w nicości. Każdy w coś wierzy. Bo skąd pewność, że (tylko) nicość istnieje? Nihilizm jest wyborem. Pewnego rodzaju wiarą, która uważa, że nie istnieją żadne wartości, nie istnieje nic trwałego i absolutnego, czego można by pragnąć. Nie ma jakiegoś sensu w tym świecie. Wszystko jest dziełem czystego przypadku. Nie ma żadnego celu przekraczającego ten świat, do którego mielibyśmy zdążać. Skrajny nihilizm moralny wieści, że skoro nie ma Boga i wszystko kiedyś zamieni się w niebyt, to wszystko jedno, czy postępujemy dobrze, czy źle. Nie ma żadnej instancji, która pociągałaby nas do odpowiedzialności. A zatem każdy z nas ustala, co jest dobre, a co złe.
Oczywiście, możliwe jest zbudowanie moralności na czystym nihilizmie, to znaczy, także na przekonaniu, że nie istnieje żadna odpowiedzialność za ludzkie czyny, bo nie ma Boga, który by ją egzekwował. Jednakże nie wszyscy ateiści są zagorzałymi adwokatami tak rozumianego nihilizmu. Śmiem twierdzić, że niewielu. Trudno przystać na tezę, że istnieje powszechne przyzwolenie wśród ludzi, wierzących i niewierzących, aby morderca, gwałciciel czy złodziej pozostał bez kary. Nie jest nam obojętne, co kto robi, zwłaszcza jeśli krzywdzi innych. Gdyby równanie ateista=nihilista było prawdą, obrazilibyśmy samego Stwórcę, który każdemu człowiekowi wszczepia pragnienie dobra. Według nauki Kościoła żaden człowiek nie rodzi się cynikiem, któremu na niczym nie zależy. Natomiast może się nim stać. Gdy Katechizm uczy, że „osoba ludzka uczestniczy w świetle i mocy Ducha Bożego. Dzięki rozumowi jest zdolna do zrozumienia porządku rzeczy ustanowionego przez Stwórcę. Dzięki swojej woli jest zdolna kierować się sama z siebie do swojego prawdziwego dobra (KKK, 1704)”, to nie ma na myśli tylko wierzących. Chodzi o każdego człowieka, także ateistę. Ponadto, stara zasada teologiczna głosi, że „łaska doskonali naturę”. Chrześcijaństwo nie przekreśla stworzenia. Nie odradza człowieka jak feniksa z popiołów. Nie twierdzi, że wszystko, co tworzy człowieka, jest bez znaczenia i nie ma w nim żadnego dobra. Przeciwnie, chrześcijaństwo oczyszcza i rozwija to, co Bóg dał człowiekowi w dniu jego stworzenia, także temu, kto Go świadomie lub nieświadomie odrzuca. I to jest najgłębszy powód, dla którego alternatywa: albo „system chrześcijański”, albo nihilizm, choć chwytliwa, jest fałszywa.