Wielu ateistów wyświadcza wierzącym nieocenione przysługi, jeśli tylko ci drudzy będą skłonni je zauważyć i przyjąć. Często bowiem w swoich zarzutach demaskują to, co w religii i chrześcijaństwie fałszywe, grzeszne i nieszczere. Krytykują bowiem nie tyle prawdziwego Boga, ile bożka albo takie Jego wyobrażenie, które sami chrześcijanie zupełnie nieświadomie podtrzymują jako niewzruszone i pewne. Katechizm Kościoła zwraca uwagę, że do rodzenia się współczesnego ateizmu „w niemałym stopniu mogą przyczynić się wierzący, o ile, co należy stwierdzić, na skutek zaniedbania wychowania w wierze albo fałszywego wykładu doktryny lub też braku w ich własnym życiu religijnym, moralnym i społecznym raczej zasłaniają oni, niż ukazują prawdziwe oblicze Boga i religii” (KKK, 2125). Dopuszczenie do siebie krytycznych głosów ateistów i uczciwe wsłuchanie się w to, co mówią, może pomóc Kościołowi i naszej wierze oczyścić w nich to, co z Ewangelią i Bogiem ma niewiele wspólnego.
Głębiej
Funkcję takich wewnętrznych „ateistów”, których nie należy lekceważyć ani podchodzić do nich z lękiem, pełnią na drodze wiary wątpliwości. Mogą one pojawić się w zupełnie niespodziewanych momentach, zazwyczaj w czasie próby, życiowych zawirowań i doświadczeń, które są dla nas niezrozumiałe. Kościół rozróżnia wyraźnie wątpliwości, które w dużej mierze są wynikiem ludzkich zaniedbań i religijnej nonszalancji, ale z realizmem stwierdza też istnienie wątpienia niedobrowolnego. Jest ono często koniecznym i normalnym etapem w rozwoju wiary. Ten drugi typ niezależny od naszej woli i wysiłków „oznacza chwiejność w wierze, trudność w przezwyciężaniu zarzutów związanych z wiarą lub też niepokój spowodowany jej niejasnością” (KKK, 2088). Na skutek nabycia wiedzy, ktoś nagle odkrywa, że jego światopogląd religijny znacznie odbiega od tego, co mówi współczesna nauka. Dotąd bowiem uważał, że Pismo Święte jest źródłem wszelkiej prawdy, także naukowej. Jego wizja się załamuje i nie potrafi tych dwóch rzeczywistości połączyć ze sobą. Musi zejść głębiej. Inna osoba przez długie lata modliła się, odczuwając przy tym wiele pocieszeń i pokoju. A oto nie wiadomo, jak i kiedy następuje czas pustyni. Modlitwa staje się jałowa, pozbawiona uczuć, refleksji i pewności. W pierwszym odruchu odbiera się ten zwrot jako dramat i… brak wystarczającej wiary. Jakaś rodzina dotknięta najpierw chorobą, a potem śmiercią własnego dziecka, kompletnie odwraca się od Boga, ponieważ ich żarliwe modlitwy pobudzone ufnością do Boga, ich zdaniem, nie zostały wysłuchane.
Niedowierzanie
Takich sytuacji można by wyliczać bez liku. Boimy się ich. Wolimy, żeby nic nie wstrząsało posadami naszej wiary i nie komplikowało nam życia. Ale prawdziwa wiara, jeśli ma się rozwijać, musi natrafić na takie mielizny bądź klify. Nota bene, czytamy o tym dość często w Ewangelii. Wiara samych uczniów, nazwana przez Jezusa „małą”, co rusz opadała na dno, jak Piotr, który najpierw przyszedł do Mistrza po wodzie, po czym zaczął tonąć.
Ale chyba najwyraźniejszym wzorcem człowieka wątpiącego w Ewangeliach jest Tomasz. Z przykrością trzeba zaznaczyć, że w potocznym kaznodziejstwie i katechezie skrzywdziliśmy tego apostoła, a przez to i nas samych. W polskim przekładzie przypięto mu niechlubną łatkę „niedowiarka”, jakby tłumacz założył, że problemy z wiarą same w sobie zawsze są czymś niegodnym ucznia Chrystusa. Tak mogą myśleć tylko ci, którzy wierzą powierzchownie bądź nie zważają na to, że ludzie chodzą różnymi drogami. I nie wszyscy są tacy sami.
Jeśli uważnie przyjrzymy się spotkaniom zmartwychwstałego Chrystusa z uczniami, zauważymy, że zawsze wychodzi On naprzeciw ich trudnościom i problemom. A mają je wszyscy. Celem tych spotkań jest usuwanie przeszkód, które utrudniają rozpoznanie Jezusa i dalsze budowanie relacji z Nim i pełnienie misji. Tomasz stąpa po swoim polu minowym. Nie może uwierzyć, że Ten, kogo rzekomo widziała Maria Magdalena, jest tym samym Jezusem, którego on znał przed Jego śmiercią. To wewnętrzne rozdarcie popycha go najpierw do odizolowania się od wspólnoty. Samotnie zmaga się z tym, czego nie rozumie. Tomasz pragnie namacalnego dowodu. Chce, jak sam mówi, zobaczyć i dotknąć Ciała i ran Chrystusa. Jezus nie neguje ani nie krytykuje potrzeby zagubionego apostoła. Próbuje mu pomóc.
Labirynt zwątpienia
W Ewangelii według św. Jana czytamy zaproszenie Jezusa skierowane do Tomasza: „Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!” (J 20, 27). W tłumaczeniu pominięto pewną ważną subtelność. W zdaniu tym pojawia się grecki czasownik ginomai – „stawać się”, „przechodzić z punktu A do punktu B, z jednego stanu do drugiego”. Mowa tu o pewnym procesie, drodze. Dosłownie Jezus mówi do apostoła w ten sposób: „Nie stawaj się niewierzącym, lecz wierzącym”. Istotnie, Tomasz załamał się w wierze, ale nie było to jakieś jednorazowe, nagłe wydarzenie. Już podczas ostatniej wieczerzy żywił wątpliwość: „Panie, nie wiemy, dokąd idziesz. Jak więc możemy znać drogę?” (J 14, 5). Podobnie jego powrót do wiary następował powoli, małymi krokami. Niewiara Tomasza nie polegała jednak na negowaniu istnienia Boga. Musiał zmierzyć się z Jezusem, którego, jak sądził, dotąd nie znał. Z rzeczą po ludzku niemożliwą. Nie można bowiem ot tak powrócić do życia.
Nie wiemy jednak, czy Tomasz skorzystał z zaproszenia i rzeczywiście włożył swoją rękę do boku Jezusa. Ewangelista nic o tym nie pisze. Czytamy, że po słowach Jezusa wyznał w Niego wiarę, uznając go za swego Pana i Boga. Zmartwychwstały stał się nagle „jego” Panem i Bogiem, to znaczy, kimś bliskim, znanym, przy którym poczuł się bezpiecznie. Co się stało?
Wyjście
Chciałbym pokusić się o moją własną interpretację wyjścia Tomasza z labiryntu wątpienia, za którą pewnie nie dałbym uciąć sobie ręki, ale jest ona dla mnie ważna. Dlaczego mimo wszystko apostoł nie dotknął ran Jezusa? Myślę, że Tomasz przekonał się, że ten, który pojawił się w Wieczerniku, okazując rany, jest tym samym Jezusem, którego uczeń znał wcześniej, ponieważ Jezus pozwolił mu na wątpienie i przełamanie tego stanu przez radykalne zbliżenie się do Niego. Często na kartach Ewangelii czytamy, że uczniowie czuli się przy Jezusie swobodnie. Wyrażali przy Nim to, co myślą i co czują, nawet jeśli czasem było to głupie, małostkowe albo niedojrzałe. Jezus nie wywierał na nich żadnej presji. Pozwalał im być z ich niedoskonałościami i pytaniami. Nie obawiał się ich szczerości i, często, prostolinijności do bólu. Wokół siebie wytwarzał aurę wolności i otwartości. Oczywiście, znajdziemy i takie fragmenty, gdzie uczniowie dostali od Jezusa po nosie, byli upominani i strofowani, ale musiał to czynić w taki sposób, że nie zamykali się przed Nim z obawy przed niepożądaną dla nich reakcją. Przypuszczam, że kiedy Tomasz usłyszał ze strony Jezusa, iż spokojnie może zbliżyć się i dotknąć Go, zrozumiał, że dokładnie tak samo Jezus zareagowałby przed swoją śmiercią. Potraktowałby jego problem poważnie. Nie zbył go. Nie stwierdził, że zachowuje się jak dziecko.
Wszyscy na różnych etapach życia jesteśmy Tomaszami. Pytanie tylko, czy na skutek wykoślawionego wychowania religijnego nie odrzucamy od siebie takich doświadczeń, pod pozorem wiary „niezłomnej”. Chociaż apostoł odłączył się chwilowo od wspólnoty, to jednak po czasie do niej powrócił. Nazywał po imieniu to, co go trapiło. Nie udawał, że jest inaczej. Nie zarzekał się, iż tak nie można, aby sobie inni nie pomyśleli o nim, że jest… niedowiarkiem. Podjął wysiłek szczerego szukania. I Jezus to docenił. Czy i ja dopuszczam do siebie taką możliwość? Czy jestem w stanie przyjąć, że Bóg ma cierpliwość wobec moich zwątpień i załamań w wierze, których rozwikłanie wymaga czasu, miłości, a nieraz także bardziej wyraźnego dowodu bądź znaku?