Wbrew pozorom niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ Pismo Święte nadaje jej różne twarze. Zresztą to samo odnosi się do miłości, wiary czy Kościoła. Czy w jednym zdaniu możemy określić ich bogactwo i złożoność? Śmierć wcale nie jest jednoznaczna, czyli, jak powszechnie się sądzi, tylko zła. Wprawdzie od dziecka przyzwyczailiśmy się do prostego wyjaśnienia: śmierć to skutek grzechu pierworodnego i kara boska za nieposłuszeństwo. I uznajemy ją za naszego śmiertelnego wroga. Niewątpliwie. To część prawdy o śmierci. Wszak uczy nas chociażby księga Mądrości: „Śmierć weszła na świat przez zawiść diabła i doświadczają jej ci, którzy do niego należą” (Mdr 2, 24). O jakiej jednak śmierci jest tutaj mowa, skoro chrześcijanie nie są już dziećmi diabła, lecz synami i córkami Ojca, „dziedzicami Boga” (Rz 8, 17)?
Media, gry komputerowe i filmy stawiają nam przed oczy śmierć na okrągło, ale już się jej nie boimy, nie dlatego, że jej nie ma, lecz dlatego, że naiwnie mniemamy, że ona nas nie dotyczy. To gdzieś w Ukrainie, to tylko film, to zabawa w eliminowanie wroga, zbieranie punktów, by poczuć się zwycięzcą. Cucimy się z tej iluzji, gdy umiera ktoś bliski. Przynajmniej na krótko dociera do nas, że śmierć jest częścią życia. Naszego życia. Wchodzimy w inny obszar myślenia o sobie. Odczuwamy w końcu dotyk śmierci. Niestety, niektórzy tak bardzo się jej boją, że nawet nie chcą spojrzeć umarłemu w zamknięte oczy. Wypieranie to bowiem druga natura człowieka.
Zwycięski bój
Jakby nie patrzeć, Biblia wiele razy wspomina o śmierci biologicznej, która przerywa życie ziemskie i dezintegruje człowieka. Trzeba jednak przyznać, że zdecydowanie bardziej próbuje skupić naszą uwagę na śmierci duchowej, której nie widać zmysłowymi oczami, choć doświadczamy jej skutków na co dzień. Jest ona dobra i zła. Bo śmierć według Biblii jest także dobrodziejstwem, a nawet koniecznością wzrostu. Za każdym razem gdy po cichu odmawiam modlitwę tuż przed przyjęciem Komunii św., zatrzymuję się na chwilę przy tych niepokojących słowach: „Panie Jezu, Chryste (…) Ty przez Twoją śmierć dałeś życie światu”. Zadziwiające. Czy śmierć ma wartość samą w sobie? Czy samo cierpienie tryska życiem i przelewa je na innych? Nie. To miłość wykorzystuje dla dobra nawet to, co po ludzku nas przeraża. Śmierci Bóg nie uczynił, ale gdy się już zjawiła w naszym świecie, podporządkował ją miłości.
Chrześcijanie to ludzie, którzy mają nadzieję i Boga na tym świecie (por. Ef 2, 12). To jest punkt widzenia, z którego Biblia każe nam spoglądać na tajemnicę śmierci. Na tym świecie, a nie po śmierci, żyjemy z Bogiem. Nadzieja to pewność zakorzeniona w Bogu, który gwarantuje, że wszystko w Nim ma początek i spełnienie, choć po drodze wydawać się będzie, że Bóg przegrał. Nadzieja sprawia, że – jak zaznacza prefacja o świętych – „toczymy zwycięski bój z wrogami ciemności”. Jest to walka, którą musimy podjąć, ale jej wynik został już przesądzony. Śmierć i zło z góry skazane są na porażkę. Co więcej, w niepojęty dla nas sposób zostają włączone w Boży plan i wykorzystane dla naszego dobra. Na śmierć patrzymy więc z głębi nadziei. A to zupełnie inna wizja niż spojrzenie z głębi pustki i beznadziei.
Umieramy do życia
Jeśli tak, to czy śmierć od początku nie przenika życia biologicznego? Czy nauka nie pokazuje nam, że śmierć biologiczna jest także częścią procesu życia? Ile istnień musiało zniknąć z tej ziemi, zanim pojawił się człowiek? Przecież jeszcze go nie było. Nie można więc zrzucić wszystkiego na karb grzechu. Nie ma ani jednej komórki w naszym organizmie, z którą się urodziliśmy. Ciągle umierają i rodzą się na nowo. I dlatego żyjemy. Sekwencje umierania i rodzenia w naszym życiu nieustannie przeplatają się ze sobą. Czy można widzieć coś złego w tym, że lew zjada antylopę?
Spójrzmy na cud życia ludzkiego. Czy dziecko, które z trudem i nieraz rozpaczliwym krzykiem wychodzi z łona matki, nie umiera? Nie mam wątpliwości, że tak się dzieje. Czy nie zostawia za sobą dotychczasowego świata, w którym czuło się bezpiecznie i ciepło, by zmierzyć się z wyzwaniami świata nieznanego? Na dodatek to przejście z mniejszego do niebotycznie większego świata jest wymuszone. Nie zależy od woli niemowlęcia. Gdyby jednak zostało dłużej w łonie matki, umarłoby. Dziecko żyje nadal dzięki mini-śmierci, ale radykalnie zmienia się forma jego życia. Wchodzi na drogę uczenia się życia. Dziecko zapewne boi się (dlatego przeraźliwie płacze) tego nowego środowiska. Musi samo oddychać, musi inaczej przyjmować pokarm, powoli wyostrzają się jego zmysły, musi uczyć się chodzić, mówić, jeść, pisać itd. Czy tę samą prawidłowość możemy odnieść do dorosłego życia i czekającego nas przejścia przez bramę śmierci? Czy nic większego nas już nie czeka?
Co jest skutkiem grzechu?
Należałoby się więc raczej zgodzić z teologiem Gisbertem Greshake, który biorąc pod uwagę odkrycia nauki, twierdzi, że „skutkiem grzechu nie może być śmierć, o ile oznacza ona ograniczenie w czasie życia ziemskiego. Za to jak najbardziej sposób, w jaki człowiek doświadcza śmierci, może być skutkiem grzechu”. Adam i Ewa wprawdzie obdarzeni byli nieśmiertelnością, ale jednak nie ziemi mieli pozostać przejściowo. Jakoś musieliby przejść do „nieba”. Utrata bliskości z Bogiem powoduje lęk przed śmiercią, która przerywa życie. Często boimy się związanego z umieraniem bólu, ale też mgliste bądź zerowe poczucie obecności Boga rodzi przerażenie przed wieczną pustką i otchłanią ciemności.
Ta zła śmierć duchowa zaczyna się już za życia. Jest egzystencją, w której nie ma miłości lub jest jej wciąż za mało. I, między Bogiem a prawdą, tej śmierci powinniśmy się bać najbardziej. Jest to śmierć, którą ojciec w przypowieści Łukaszowej nazywa zagubieniem się, względnie zabłąkaniem. Syn marnotrawny „był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się” (Łk 15, 33). „Ożyć” to powrócić do domu, to być blisko ojca. Rzecz jasna, dom, podobnie jak rajski ogród, to metafora świadomej zażyłości z Bogiem, przyjmowania Jego darów i cieszenia się wzajemnością.
Śmierć duchowa
Ale istnieje jeszcze śmierć duchowa, zgoła przeciwna do tej, o której mówi ojciec syna marnotrawnego. Tylko umieranie łączy je ze sobą. Różni je to, co podczas nich umiera. Bez tej śmierci nie można się narodzić na nowo i stać się podobnym do Boga. Wiele piszą o niej mistycy jak św. Jan od Krzyża czy Mistrz Eckhart, nazywając ją oczyszczeniem serca i ofiarą. Sam Jezus tak określa to, co wydarzy się w chwili Jego śmierci, choć zapewne ten proces zaczął się o wiele wcześniej: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24).
Ziarno wrzucone w ziemię umiera, ale równocześnie rodzi. Na pewno nie każde, stąd „jeśli”. To, że przy okazji ulega gniciu, jakoś nas nie przeraża. Pewnie dlatego, że na co dzień tego nie widzimy. I niewiele się nad tym zastanawiamy. Cieszymy się raczej owocami tego procesu – wschodzące źdźbło, a potem kłos i ziarno podczas żniw. W słowach o konieczności tracenia, a nawet nienawidzenia życia, Jezus aplikuje obraz obumierającego ziarna do życia codziennego. To najtrudniejszy paradoks Ewangelii. Nie chodzi o śmierć niezależną od nas. Jezus mówi o śmierci, którą dobrowolnie się wybiera, aby zyskać życie. Co jednak musiało obumrzeć w Jezusie? Przecież wierzymy w Jego bezgrzeszność, czystość serca. Umrzeć to w tym przypadku stracić. Umrzeć to również zostawić za sobą to, co dobre dla większego dobra. W naszym przypadku jest nieco inaczej. Mamy wiele szkodliwych naleciałości, które muszą być nam zabrane i oczyszczone. Jezus nie musiał być oczyszczany, ale oddał całkowicie kontrolę nad swoim życiem, stał się radykalnie ubogi, odarty z wszystkiego i w ten sposób przez Jego śmierć dał życie światu.
Śmierć, a więc obumarcie, jest także w mniejszym lub większym stopniu częścią każdej decyzji. Wybór zakłada uśmiercenie jednej możliwości. Ale baczenie na śmierć – memento mori – może też posłużyć temu, by dokonywać dobrych wyborów. W przypowieści o bogaczu, któremu dobrze obrodziło pole, nagle w procesie jego zawężonego rozeznawania pojawia się z Bóg, który poszerza bogaczowi perspektywę. Mówi do niego: „Jeszcze dziś umrzesz” (Por. Łk 12, 20). Tu nie chodzi o straszenie śmiercią, ale o zauważenie, że życie jest darem, a nie należnością. O tym bogacz w ogóle nie myślał. I pobłądził.
Nie powinno nas więc dziwić, że św. Ignacy Loyola w jednej z metod dokonywania wyboru zaleca, aby stojąc przed różnymi opcjami, spośród których mam wybrać, „zastanowić się, jakbym już był w chwili śmierci” – co wtedy bym wybrał? Wynik tego rozeznania mam przenieść na obecną chwilę. Ten ruch wyobraźni – skierowanie uwagi na koniec, aby dobrze podjąć decyzję teraz, nie ma na celu budzenia strachu przed Bogiem. To zaproszenie do wzięcia odpowiedzialności za życie. Co więcej, bliskość śmierci sprawia, że nie skupiamy się już na detalach, ale na tym, co najważniejsze. Myślenie o śmierci ułatwia więc prowadzenie lepszego życia. Czym więc jest śmierć? I wrogiem, i siostrą. Ale nieprzyjacielem jest wtedy, gdy z horyzontu naszego życia znika Bóg.