Wysadzenie przez nieznanych sprawców gazociągu Nord Stream – i to nie nowego, nie dokończonego odcinka NS2, ale pierwszej rury wciąż tłoczącej gaz do Niemiec – pokazuje nam, że znaleźliśmy się w strefie zupełnie nieznanej.
Sytuacja bowiem przestaje przypominać dotychczas znane nam modele zachowania.
Wszak przyszłość zawsze wyobrażamy sobie jako jeszcze więcej tego, co było dotychczas, a więc jakąś konstrukcję zbudowaną ze znanych nam lepiej lub gorzej elementów. Tymczasem teraz wydarzenia przekraczają wcześniejsze, nawet najczarniejsze scenariusze.
Rosja zaanektowała okupowane terytoria Ukrainy. Ma to znaczenie takie, że od teraz odbijanie przez ukraińską armię własnej ziemi może zostać potraktowane jako atak na terytorium Rosji. Choć to nie jest w świecie prawa terytorium Rosji, w świetle quasiprawnych warunków, które stwarza Kreml, Rosja będzie mogła zareagować nawet przy użyciu broni jądrowej.
To jedna z najbezczelniejszych prób szantażu, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnich latach. Ktoś kradnie komuś ziemię, uznaje za swoją i twierdzi, że jeśli były właściciel będzie ją próbował odzyskać, zostanie potraktowany jako napastnik.
Ryzyko konfrontacji jądrowej nie było na świecie tak silne od czasu konfliktu kubańskiego w latach sześćdziesiątych, ale ryzyko konfrontacji jądrowej nie było tak poważne w Europie chyba jeszcze nigdy w historii. To zupełnie wykracza poza naszą wyobraźnię.
Podobnie jak konsekwencje wysadzenia Nord Stream. Nieprędko dowiemy się na sto procent, kto dokonał tego aktu sabotażu, ale biorąc pod uwagę reakcje Rosji, nie możemy wykluczyć rosyjskiej prowokacji. Cóż to byłoby dla Rosji wysadzić własny rurociąg, by oskarżyć państwa NATO o akt terroru, a więc o włączenie się do wojny. Wszak taki scenariusz właśnie dzieje się na Ukrainie, gdzie Rosja bezczelnie się rozpycha, grożąc bronią jądrową.
Zapewne dlatego szef NATO ostrzega, że Rosja pożałuje użycia broni jądrowej, zaś prezydent USA przypomina, że Sojusz będzie bronić każdego cala ziemi należącej do państw paktu północnoatlantyckiego. To oczywiście dobrze, że takie sygnały płyną. Ale one płynęły jeszcze przed rozpoczęciem wojny 24 lutego. Wszystko, co działo się potem, pokazało, że Władimir Putin zupełnie inaczej niż Zachód patrzy na to, co warto, a czego nie, co można poświęcić, co można zaryzykować. Na tym początkowo polegała jego przewaga. Bo wszak żaden z zachodnich przywódców, którzy musieliby się liczyć z głosem wyborców, nie zaryzykowałby ataku na sąsiedni kraj, wiedząc, że Zachód zareaguje ostrymi sankcjami. Sankcje wprowadzono, ale Putin idzie dalej. Ostatnio ogłosił pobór 300 tysięcy mężczyzn. Pierwsi nowi rekruci już giną na terenie Ukrainy albo trafiają tam do niewoli. Ale Putin nie ma problemu z wysoką ceną, którą płaci nie on, ale jego rodacy. Dlatego zdolny jest do tego, co na Zachodzie wydawałoby się zupełnym szaleństwem.
I właśnie dlatego wkraczamy na ziemię
dotychczas nieznaną.