Uwielbiam to pytanie zadawane ubiegającym się o pracę: a ile pani/pan chciałaby/chciałby zarabiać na tym stanowisku? Ooooo, tu by można się dopiero rozmarzyć… Tymczasem zamiast przyjemnego bujania w obłokach należy odpowiedzieć konkretnie. Co więcej, kandydata najczęściej opanowuje przeświadczenie, że ze wszystkich zadanych mu pytań podczas rozmowy kwalifikacyjnej to właśnie jest najistotniejsze, że od tej odpowiedzi zależeć będzie jego przyszłość. Przeszedł już pierwsze sito, jego CV wyłoniono spośród wielu nadesłanych (jak wielu? – zachodzi w głowę) i to do niego wykonano telefon, podczas gdy inni czekają w nieskończoność, pocieszając się tylko myślą, że skoro zostali odrzuceni, to ich podania zostały komisyjnie zniszczone. Więc nie dość, że należy do szczęśliwców, którzy odebrali telefon, to jeszcze umówiono się z nim na rozmowę. Wiadomo: sytuacja stresująca. Wiele od niej zależy. Przygotowania trwały jakiś czas, trzeba było wdrożyć się w temat, żeby wypaść przekonująco. I teraz, po tej merytorycznej (miejmy nadzieję) „pogawędce”, pada pytanie ostatnie: o wymagania finansowe.
Co teraz? Gdzie jest kruczek? Jaki to rodzaj pułapki? Jeśli podam kwotę zbyt małą, pomyślą sobie, że się nie cenię, więc po co im pracownik z kompleksami. Jeśli za dużą, stwierdzą, że mam o sobie nie wiadomo jakie mniemanie, a firmy nie stać na takie wypłaty. Podejrzewam, że istnieje dobra odpowiedź i znają ją ci wszyscy, którzy piszą podręczniki od tego, jak się najdoskonalej zaprezentować. Oni wiedzą o człowieku wszystko, o tej całej mowie ciała, na co zwracają uwagę potencjalni pracodawcy, uważnie studiując ruchy rąk, ułożenie stóp i mimikę podczas rekrutacji. Co za męka. Ile chciałabym zarabiać? Morze, morze pieniędzy! Najwyższą stawkę!
Albo chociaż godną. W kulturze o taką niełatwo. Ale – i to duże ułatwienie – prawie nikt nie zada tego ważnego pytania, bo o pieniądzach mówić jest… niekulturalnie. W kulturze chodzi wszak o misję, o coś, co pieniądzom się chyba wymyka, bo ona jest taka wzniosła, tak bardzo wzniosła! I dlatego, gdy instytucje kultury ogłaszają nabór na nowego pracownika, to oprócz całej listy wymagań i obowiązków oferują z dumą umowę o pracę, nie zająknąwszy się nawet o wynagrodzeniu. Muzeum Narodowe w Warszawie, Muzeum Historii Polski, Muzeum POLIN, Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie, Opera na Zamku w Szczecinie, Teatr Kameralny w Bydgoszczy, a także Muzeum JPII i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie. To wybrane przykłady z ostatnich tygodni, z których to ogłoszeń kandydat nie dowie się nawet w przybliżeniu, jakie wynagrodzenie przewiduje dla niego instytucja kultury. Z pomocą przychodzi wyjątek. Muzeum Zamkowe w Sandomierzu podaje płacę, jaką oferuje za pracę na cały etat: 3,5 tys. brutto. Szał. Ale przynajmniej wiadomo, jak się ceni magistrów historii sztuki.