Za kilka dni wyjeżdżacie do Tanzanii, aby wspinać się na Kilimandżaro, łącząc swoją wyprawę z celem charytatywnym. Skąd ten pomysł?
– Razem z moim przyjacielem Kamilem od dawna marzyliśmy, aby wspiąć się na Mont Blanc. Kiedy zaczęliśmy podejmować kroki w kierunku realizacji naszego celu, świat dotknęła pandemia. Gdy liczba osób w kościołach została ograniczona, wraz z Kamilem Augustyniakiem przychodziliśmy na Mszę św. do kościoła św. Rocha w Poznaniu i po zakończonej Eucharystii prowadziliśmy długie rozmowy z naszymi koleżankami z duszpasterstwa, Justyną Szudrowicz i Natalią Wawrowską. Kamil w swoim myśleniu poszedł trochę dalej i nie chciał ograniczać się tylko do wyprawy wysokogórskiej, ale wpadł na pomysł, aby przyjemne połączyć z pożytecznym. Stwierdził, że tak naprawdę chciałby połączyć dużą wyprawę górską ze zbiórką charytatywną. Przyznam szczerze, że na początku byłem sceptycznie nastawiony do zbiórki, miałem wątpliwości, jak inni zareagują na nasz pomysł. Dodatkowo nie należę do osób ekstrawertycznych, które swoim życiem chcą dzielić się np. w mediach społecznościowych. W moim przypadku jednak duże znaczenie mają osoby, którymi się otaczam. Dziewczyny wsparły nas w naszych planach i zaproponowały, że dołączą do drużyny, bo też chcą łączyć wysokogórskie wyprawy ze zbiórkami funduszy dla potrzebujących. I tak powstał Szlachetny Szczyt, którego trzecia edycja będzie miała swoją kulminację już niebawem w Tanzanii.
Osób, które potrzebują pomocy, są tysiące. Skąd czerpiecie pomysły, komu pomagać?
– Wbrew pozorom poszukiwanie osób, którym można pomóc, stanowi pewne wyzwanie. Gdy zastanawialiśmy się, kogo wesprzeć, stwierdziłem, że tak naprawdę nie musimy daleko szukać, ale warto pomóc tym, którzy są najbliżej nas. Dlatego w pierwszej edycji wybór padł na siostry serafitki, które w sąsiedztwie kościoła św. Rocha mają klasztor i prowadzą dom pomocy społecznej i Ośrodek Rehabilitacyjno-Wychowawczy dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnościami. Gdy pomysł się urodził, nie wiedzieliśmy, czy siostry potrzebują pomocy. Dość nieśmiało wykonaliśmy do nich telefon z informacją, że organizujemy zbiórkę charytatywną, w ramach której będziemy wchodzili na Mont Blanc. Jednocześnie podpytaliśmy, czy mają jakiś cel, na który będziemy mogli zbierać pieniądze. Okazało się, że siostry wręcz czekały na nasz telefon, gdyż kilka miesięcy wcześniej kupiły drogie urządzenie, które stymuluje ruch chodzenia u pacjentów z wadami ruchowymi, i pozostało im jeszcze kilka rat do spłacenia. Za nasze hasło wsparcia dzieciaków wzięliśmy frazę „Zrobić choćby jeden krok”. Chcieliśmy pokazać, że tak naprawdę liczy się determinacja, a nie to, ile kto zrobi kroków czy jaki cel osiągnie. Dla nas osiągnięciem jest wejście na górę, a dla osób z niepełnosprawnością ten jeden krok może być prawdziwym szczytem. Ostatecznie w ramach tej pierwszej edycji nie udało się zebrać kwoty pokrywającej całość sprzętu, ale zebraliśmy około 23 tys. zł, aby spłacić kolejną ratę. Siostry wspierały nas nie tylko podczas promocji wydarzenia, ale również modlitwą podczas wspinaczki. Początki Szlachetnego Szczytu to dla nas nauka wszystkiego – od prowadzenia social mediów przez kontakty z mediami aż po akcje promocyjne.
Kamil Augustyniak i Dawid Zwoliński zdobyli Kazbek (5054 m n.p.m.) w 2021 r.
Jak wyglądała Wasza pierwsza konfrontacja rzeczywistości ze snem o Mont Blanc?
– To była trochę przewrotna akcja górska, gdyż ostatecznie nie udało nam się zdobyć szczytu, mimo że po aklimatyzacji kilka dni wcześniej na Gran Paradiso byliśmy przekonani, że jesteśmy gotowi. Aklimatyzacja przed wejście na Mont Blanc jest niezbędna, gdyż w przeciwnym razie można zapaść na chorobę wysokościową. Wchodzenie na najwyższy szczyt Alp rozpoczyna się we francuskiej miejscowości Chamonix. Pierwszy etap, który mieliśmy do pokonania, to 3100 m w górę do schroniska, które stanowi pewnego rodzaju przepustkę do dalszej wspinaczki. Strażnicy, którzy się tam znajdują, sprawdzają sprzęt, a także kondycję wspinacza. Władze Francji wprowadziły pozwolenie w formie konieczności spania w schroniskach, aby zmniejszyć liczbę osób, które w drodze na szczyt znalazły się „przypadkowo”. Powyżej schroniska znajduje się najbardziej newralgiczne miejsce we wspinaczce: Grand Couloir, czyli Żleb Śmierci. Jest to miejsce, które należy przekroczyć, aby wspinać się dalej. To 100 metrów odcinka, który jest najbardziej niebezpiecznym miejscem na całej trasie. Mimo że Mont Blanc nie jest ekstremalnie wysoką górą, to śmiertelność w drodze jest spora z powodu kamieni, które w najcieplejszych miesiącach spadają Żlebem Śmierci w dół. Gdy dotarliśmy do Żlebu, podjęliśmy pierwszą próbę wejścia, ale warunki były zbyt niebezpieczne, dlatego zrezygnowaliśmy. Drugi raz spróbowaliśmy następnej doby w nocy, ale w związku z tym, że dzień był bardzo ciepły, z góry spadały jeszcze większe kamienie. Zdecydowaliśmy, że nie będziemy ryzykować. To była trudna, ale odpowiedzialna decyzja, ponieważ nawet mając za motywację dobry cel, nie możemy podejmować działań za wszelką cenę. Wtedy czułem, że zostawiliśmy pod Mont Blanc cząstkę siebie i byłem pewien, że za jakiś czas wniesiemy ją na górę. Zbiórka dla sióstr trwała do końca roku i ostatecznie zebraliśmy 23 tys. zł, co było dla nas ogromnym sukcesem, w ogóle się takiej kwoty nie spodziewaliśmy.
Tę zostawioną cząstkę pod szczytem wnieśliście na górę niespełna rok później.
– Druga akcja Szlachetnego Szczytu przypadła na rok 2021. Wiele miesięcy z Kamilem przygotowaliśmy się do ponownego wejścia na Mont Blanc, ale oficjalnie naszym szczytem flagowym był Kazbek w Gruzji. Celem charytatywnym, który postawiliśmy sobie wtedy, było wsparcie Fundacji Pomocy Dzieciom z Chorobami Nowotworowymi, działającej przy Szpitalu Klinicznym im K. Jonschera w Poznaniu. Ze względu na pandemię koszty rodziców chorych dzieci rosły, dodatkowo nie mogli oni przebywać na oddziale z dziećmi. Pieniądze, które chcieliśmy zebrać, miały zostać przeznaczone m.in. na obiady dla rodziców czekających na dzieci pod oddziałem, ale również na leki onkologiczne, których koszty są ogromne. Jak już wspomniałem, nikt nie wiedział, że planujemy kolejny atak na Mont Blanc. Gdy w czerwcu wyjeżdżaliśmy realizować nasze marzenie, wiedziały tylko o tym dziewczyny ze Szlachetnego Szczytu i nasze rodziny. Całe szczęście kamienie, które uniemożliwiły nam wspinaczkę za pierwszym razem, wówczas były zamrożone w skałach. Po przejściu pierwszych etapów, o 2.00 w nocy rozpoczęliśmy atak szczytowy. Dosyć szybko trawersowaliśmy zbocze Grand Couloir i wspięliśmy się, praktycznie pionowo, siedmiusetmetrową ścianą do schroniska Gouter, położonego na wysokości 3800 m. Gdy je opuściliśmy, ze względów bezpieczeństwa związaliśmy się linami i tak doszliśmy na 4300 m do schroniska Vallot, ostatniego miejsca przed atakiem szczytowym. Spotkaliśmy tam kilku wspinaczy m.in. z Polski, u których było widać początki objawów choroby wysokościowej: byli bladzi, ich ruchy i czas reakcji były spowolnione. Rzeczywiście część z nich nie weszła na Mont Blanc, co było bardzo dobrą decyzją, gdyż ignorując objawy choroby, można przypłacić to życiem. Ostatnie 500 m na szczyt też nie było dla nas łatwym etapem, ponieważ znajduje się tam bardzo wąska grań, właściwie z miejscem na dwie stopy, a nie zapominajmy, że na nogach trzeba mieć nie tylko buty wysokogórskie, ale i raki. Dodatkowo w tym wąskim miejscu mijają się wspinacze. To odcinek trasy dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach, gdyż jeden fałszywy ruch i spada się w dół bez możliwości wyhamowania. W końcu, o 11.20 stanęliśmy na naszym upragnionym szczycie. Radość była nie do opisania i cieszyliśmy się, że mogliśmy spełnić, po roku od pierwotnych planów, to marzenie. Chyba nie muszę mówić, jak po naszym powrocie wszyscy byli zaskoczeni (śmiech).
Co z Kazbekiem? Odpuściliście sobie czy postanowiliście iść za ciosem?
– Weszliśmy na niego trzy tygodnie po Mont Blanc. To była olbrzymia przyjemność również pod względem wizualnym. Gruzja jest przepięknym krajem, wraz ze swoimi zielonymi szczytami. Pierwszego dnia po przyjeździe do Kazbegi, miejscowości, skąd wyrusza szlak na Kazbek, ruszyliśmy zdobywać szczyt spod ikonicznego klasztoru Cminda Sameba. To jest kościółek pokazywany na wszystkich pocztówkach z Gruzji, w jego tle wznosi się Kazbek. Pierwszego dnia weszliśmy 3100 m do przełęczy Arsza, gdzie rozbiliśmy namiot i ze względów aklimatyzacyjnych zostaliśmy na noc. Kolejnego dnia doszliśmy do 3650 m n.p.m., do stacji meteo nazywanej Bethlemi Hut. Niesamowite było to, że cały czas towarzyszyła nam idealna pogoda. W dzień ataku szczytowego również była doskonała, a już następnego dnia załamała się totalnie. Atak szczytowy rozpoczęliśmy o 2.00 w nocy, początkowo idąc przez piargi, osypujące się kamienie, aby dojść do jęzora lodowcowego, gdzie było pełno szczelin. Dzięki Bogu były one odkryte i nie stanowiły takiego niebezpieczeństwa, mimo to cały czas musieliśmy się wzajemnie asekurować. O 9.40 stanęliśmy na szczycie. To było niesamowite uczucie, potęgowane tym, że trzy tygodnie wcześniej stanęliśmy na Mont Blanc. Gdy wróciliśmy do Polski, przeciągnęliśmy zbiórkę do końca roku, podpierając ją różnymi dodatkowymi akcjami, m.in. zbiórką „Szlachetny Rogal” zorganizowaną na okazję św. Marcina. Tak udało nam się zebrać dla dzieciaków 17 tys. zł.
W tym roku obraliście sobie zupełnie inne cele. W jaki sposób je znaleźliście?
– Nasze oczy w tym roku skierowane są na Afrykę. Już za kilka dni lecimy na ten kontynent, aby po krótkiej aklimatyzacji w Kenii przejechać do Tanzanii i tam rozpocząć akcję górską pod hasłem Kilimandżaro. Kolejna zbiórka była dla nas naturalna. Mieliśmy parę pomysłów, komu pomóc, w tym jedną prywatną rodzinę, która jednak zdecydowała, że chroniąc swoją prywatność, nie chce brać udziału w publicznej akcji. Podczas jednego ze spotkań duszpasterstwa spotkaliśmy Kasię, która jest lekarzem psychiatrą dzieci i młodzieży. To ona wyszła z pomysłem wsparcia psychiatrii dziecięcej. Nie mieliśmy do końca świadomości, jak bardzo zaniedbany i pomijany to temat w naszym kraju. Tym bardziej, że po pandemii liczba dzieci potrzebujących wsparcia dramatycznie wzrosła. Odwiedziliśmy Kasię i jej pacjentów w szpitalu i okazało się, że jedną z ważniejszych form pomocy, której możemy im udzielić, jest zebranie środków na zbudowanie tzw. ścianki mobilnej. Obecnie terapia zajęciowa dzieci odbywa się w bardzo małej sali. Jeżeli udałoby się zbudować ściankę, przestrzeń poszerzyłaby się i więcej dzieci mogłoby korzystać z tego typu pomocy. Gdyby zebranych środków było więcej niż jest potrzebne, pieniądze zostaną przeznaczone na cele fundacji wspierającej dzieci z chorobami psychicznymi. Warto dodać, że nasza wyprawa na Kilimandżaro finansowana jest z naszych prywatnych środków, a cała zbiórka będzie przekazana na cel charytatywny, który wybraliśmy.
Jak wyglądają Wasze przygotowania od strony technicznej?
– Mam świadomość, że wejście na Kilimandżaro będzie dużym wysiłkiem, choćby ze względu na wysokość – 5895 m n.p.m. Ostatnie kilka miesięcy było dla nas okresem przygotowań przede wszystkim naszych ciał. Skupiliśmy się na przygotowaniu wydolnościowym, żeby przy mniejszej zawartości tlenu w powietrzu nasze organizmy mogły jeszcze w jakiś sposób funkcjonować, aby łatwiej mogły przyzwyczaić się do zmiany zawartości tlenu w powietrzu. Przede wszystkim dużo biegamy, gdyż ten rodzaj aktywności znacząco wpływa na wydolność, ale również dużo wchodzimy po schodach po to, żeby wzbudzić symulację ruchu, jaki będziemy wykonywali w drodze na szczyt. Oprócz tego korzystamy z siłowni, żeby zwiększyć naszą tężyznę fizyczną. Kilimandżaro nie będzie tak trudne technicznie jak Kazbek czy Mont Blanc, gdyż nie będziemy potrzebowali raków, czekanów czy lin, bo lodowiec, na który wejdziemy, znajduje się tylko na samej kopule szczytowej. Mimo braku skomplikowania technicznego góra będzie trudniejsza pod względem wysokości. W Tanzanii są ściśle określone zasady przebywania w parku krajobrazowym, a czas wejścia na szczyt jest bardzo krótki, ze względu na duże koszty. Dodatkowo wejść na szczyt można tylko z przewodnikiem z lokalnej agencji turystycznej. Na samo wejście nie będziemy mieli dużo czasu. Wyprawę planujemy już od początku tego roku. Małymi kroczkami, puzzel po puzzlu układaliśmy etapy naszej podróży. Musieliśmy znaleźć agencję, z którą będziemy mogli wejść, kupić bilety, ogarnąć kwestie finansowe, wyposażyć się w sprzęt i ubrania. Dużo czasu zajęły nam również trzystopniowe szczepienia. Początkowo myśleliśmy, że będziemy zdobywać szczyt tylko z Kamilem, jednak Natalia stwierdziła, że również chce spróbować. Bardzo się z tego cieszymy.
Wyobrażam sobie, że Wasze rodziny nie podchodzą z tak wielkim entuzjazmem do każdej wyprawy.
– Wczoraj miałem pożegnanie z mamą i nie było łatwo, gdyż ona o mnie bardzo się boi. To nigdy nie są łatwe momenty, bo naturalnym jest, że nasze rodziny się martwią. Gdy wracamy, ich radość jest jednak bezcenna. Jest też druga strona Szlachetnego Szczytu, na szczęście nie aż tak istotna. Pojawiają się głosy, że to, co robimy, jest bez sensu, że można pomagać z Polski i nie trzeba nigdzie wchodzić. Choć trochę to bolesne, staramy się nimi nie przejmować. Nawet jak robisz coś bardzo dobrze i wkładasz w to całe serce, zawsze pojawią się osoby, które powiedzą, że można bardziej i lepiej. Najważniejsze to być w zgodzie ze sobą samym i podążać za marzeniami swego serca, a jeśli można zrobić coś dobrego dla kogoś, to radość jest niewypowiedziana.