Od razu ustalamy, że nie będziemy mówić o tym, po co właściwie chodzi w góry; na takie pytania trudno udzielić mądrej odpowiedzi, lepiej więc milczeć. Na pewno jednak Bartłomiej Wróblewski traktuje góry wyjątkowo, może nawet mistycznie. Chociaż … – Pierwszą grupą, z którą wyjeżdżałem w góry, byli znajomi z dawnej harcerskiej „Błękitnej Czternastki”. Wielu z nich czytało słynną Mistykę gór ks. Romana Rogowskiego, a ja byłem być może jedyną osobą, która tego nie zrobiła – opowiada. Raczej niestereotypowo. Takich złamanych stereotypów w jego przypadku jest jednak znacznie więcej.
Okulary
Jeden z dziennikarzy napisał kiedyś o nim: „Niepozorny, w okularach, wchodzi na Everest”. Nie, nie żachnął się jakoś specjalnie na te słowa. W gruncie rzeczy są prawdziwe, bo nigdy nie uważał się za zawodowego himalaistę. Wręcz przeciwnie. – Przez wiele lat drażniło mnie takie czysto sportowe podejście do gór. Owszem traktuję je jako wyzwanie, ale nie wyzwanie samo w sobie albo wyczyn dla wyczynu – mówi 38-letni dziś Bartłomiej Wróblewski, podkreślając, że stosunkowo późno zaczął inwestować w specjalistyczny sprzęt i wyczynowo trenować wspinaczkę wysokogórską. Zrobił to, bo góry, w które jeździł, stawały się coraz bardziej wymagające. Ostatecznym przełomem była nieudana zeszłoroczna wyprawa na Mount Everest. To było trudne doświadczenie. A tam, wysoko, w Himalajach profesjonalne przygotowanie ma naprawdę duże znaczenie. Wtedy w grę wchodzi już ludzkie życie.
Wróblewski nie musi mnie specjalnie przekonywać, że po Evereście zmieniło się wiele rzeczy w jego życiu. Wystarczy jeden rzut oka, żeby dostrzec, że nie nosi już okularów. – Nigdy wcześniej nie używałem szkieł kontaktowych. Zrobiłem to dopiero po zeszłorocznej wyprawie – potwierdza wspinacz. Ale na co dzień jest to jego jedyne ustępstwo na rzecz górskiego profesjonalizmu. Reszta jest stuprocentowo „cywilna” – żadnego trzydniowego zarostu, żadnych technicznych górskich kurtek, żadnych orientalnych koralików czy tybetańskich ozdób. Nic z tych rzeczy. Wróblewski nosi się schludnie i konserwatywnie – dokładnie tak, jak powinien wyglądać doktor praw, konstytucjonalista, wykładowca akademicki i dyrektor Instytutu Prawa jednej z renomowanych prywatnych uczelni. A także wielki miłośnik historii, ceniony znawca dziejów akademickiego ruchu korporacyjnego, członek Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu, z doświadczeniem startu w wyborach do Senatu w 2011 r. Tak, tak, tacy ludzie też zdobywają najwyższe góry świata. Zresztą właściwie dlaczego nie mieliby tego robić?!
Sam
Szybko nauczył się samotności w górach. Jego przyjaciele z harcerstwa i liceum założyli rodziny, a góry siłą rzeczy zeszły na dalszy plan. On jako jedyny z tej grupy tego nie robił. Coraz częściej samotnie wyjeżdżał na coraz dłuższe i coraz dalsze wyprawy. W 1995 r. pojechał stopem z Polski do Szkocji. Dziś mówi, że było to dla niego większym wyzwaniem i aktem odwagi niż ubiegłoroczna wyprawa na Mount Everest. Wtedy tak naprawdę przekroczył swój podróżniczy Rubikon. Nie miał żadnych kontaktów, adresów, znajomych. Trafił do polskiej parafii. Ksiądz, który go przyjął, popatrzył na niego uważnie i powiedział: „Cześć! Wejdź, ja muszę teraz wyjść, zostawiam ci klucze”. – Gdyby on mi wówczas powiedział „nie” albo zachował się ze zrozumiałą skądinąd rezerwą – w końcu widział mnie po raz pierwszy w życiu – być może miałbym jakąś blokadę. Ale że już pierwsza osoba okazała się tak bardzo życzliwa, to potem przez wiele lat nieustannie do tego nawiązywałem – opowiada Bartłomiej Wróblewski.
Następna blokada puściła na alpejskim Mont Blanc (4810,45 m. n.p.m.). Pojechał tam ze znajomymi. W połowie drogi na Dach Europy jego towarzysze poczuli się źle – wzięli cały górski sprzęt i po prostu zeszli na dół. On jako jedyny został. Pożyczył od kogoś w schronisku Goûter raki i czekan, a potem samotnie wszedł na Blanca. Wtedy zrozumiał, że w górach można – a niekiedy wręcz trzeba – działać samemu i że nigdy nie należy zbyt łatwo rezygnować. To była cenna lekcja. Podobnie jak samotna wyprawa na Aconcaguę (6961 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Ameryki Południowej i całej zachodniej półkuli.
– Aconcagua to jest już naprawdę potężne górzysko. Skoro udało mi się ją zdobyć, to wiedziałem, że powinienem kontynuować tę przygodę i że wszystko jest w granicach moich możliwości – przekonuje poznański naukowiec. – Przede wszystkim zobaczyłem, że jestem w stanie sam zorganizować wysokogórską wyprawę i wejść na prawie 7 tys. metrów bez niczyjej pomocy. Fizycznie było bardzo trudno, ale głowa zdała egzamin. A to właśnie głowa jest tak naprawdę największym problemem każdego wspinacza – zaznacza.
Ciekawość
Przez wiele lat wspinaczka na góry Korony Ziemi była dla niego jedynie częścią dłuższych podróży, a nie celem samym w sobie. Jego Korona różni się więc bardzo od innych tego typu wyczynów podejmowanych przez rasowych sportowych wspinaczy albo ekstremalistów działających według zasady: dziś wspinaczka, jutro spadochrony, a pojutrze np. nurkowanie na Malediwach. Dla Bartłomieja Wróblewskiego równie ważna jest funkcja samej podróży. Zdobycie Aconcagui potraktował więc jako jeden z elementów wyprawy przez całą Amerykę Południową: z Brazylii aż po Ziemię Ognistą. Tak samo było podczas ataku na Piramidę Carstensza (4884 m. n.p.m.), najwyższy szczyt Australii i Oceanii, który stał się wyprawą przez pół świata, z krótkimi przystankami w Australii, Malezji, Hongkongu i dłuższym pobytem w dżungli na Papui-Nowej Gwinei.
Wróblewski przyznaje, że i tak ostatecznie zwycięża w nim zawsze wielki głód poznawania świata – odkrywania nie tylko przyrody, ale także innych tradycji, kultur, ludzi. Bardzo charakterystyczna dla jego sposobu myślenia o górach jest wyprawa na afrykańskie Kilimandżaro (5895 m n.p.m.) z 2002 r., której ważnym punktem stały się odwiedziny u związanego z Poznaniem kard. Adama Kozłowieckiego w Zambii. To była kolejna wyprawa w ciemno. W Lusace, stolicy Zambii, poszedł po prostu do miejscowej katedry katolickiej. Tam odesłano go do klasztoru Jezuitów – Zapukałem, otworzył mi drzwi jakiś Irlandczyk, powiedziałem grzecznie: „Laudetur Jesus Christus” [łac. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – dop. red.], on wyraźnie zaskoczony tą formułą zapytał niepewnie: „Are you Jesus Christ [ang. Czy jesteś Jezusem Chrystusem? - dop. red.] – śmieje się Wróblewski. Tam dowiedział się, że ponad 90-letni już wówczas kardynał mieszka na misji, 150 km od stolicy, gdzieś w buszu. – Po takiej informacji poczułem jeszcze większą ochotę, aby tam pojechać. A kiedy w końcu dotarłem, kardynał już wiedział, że ktoś do niego jedzie. Wyszedł i zapytał: „Czego Pan tu szuka?”. Odpowiedziałem: „Przyjechałem poznać księdza kardynała”. A on na to: „Eee, to nie warto było” – opowiada podróżnik.
Ale było warto. Wróblewski wypytywał o przedwojenny Poznań, doświadczenia wojenne Kozłowieckiego, o jego pobyt w obozie koncentracyjnym w Dachau, o uczestnictwo w Soborze Watykańskim II, o Kościół widziany z perspektywy misji. Rozmawiali ze sobą przez dwa dni.
Absolut
Na większości wypraw Bartłomiej Wróblewski ma ze sobą Pismo Święte, a obowiązkowo na każdej różaniec. Pierwsza rzeczą, jaką zrobił po wejściu na najzimniejszy szczyt świata, Masyw Vinsona (4892 m. n.p.m.) na Antarktydzie, było odmówienie dziesiątki Różańca, a dopiero potem sesja zdjęciowa. To dla niego rzecz naturalna, niewymagająca specjalnego komentarza.
Przed wspinaczką na Mount Everest długo szukał w niedzielę w stolicy Nepalu, Katmandu, możliwości uczestnictwa w Mszy św. A nie jest to łatwe zadanie w kraju o jednej z najmniejszych wspólnot katolickich na świecie. Świątynie udało się znaleźć dopiero na przedmieściach miasta. Tam polski wspinacz otrzymał od miejscowego księdza błogosławieństwo na czas wspinaczki na Everest. Podobnie było w czasie wyprawy na Piramidę Carstensza. W Wielki Czwartek był w górach w Australii, w Wielki Piątek w Sydney, potem Wielka Sobota i Msza rezurekcyjna w stolicy Malezji Kuala Lumpur, a Niedziela Wielkanocna już na Papui-Nowej Gwinei. – To było szczególne doświadczenie – podsumowuje.
Niekiedy jednak próg trudności okazuje się zbyt wielki, ot choćby na Vinsonie. – Na Antarktydzie nie ma kościołów. Można ewentualnie tam nie jechać. Mam znajomych, którzy uważają, że w ogóle nie powinno się ruszać w miejsca, gdzie nie ma możliwości uczestnictwa we Mszy św. Ja widzę to inaczej – mówi Wróblewski, dodając, że Antarktyda jest tak niezwykła, że już sam pobyt tam stanowi jedną wielką modlitwę. – To zapewne najpiękniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem – dodaje z przekonaniem, wyjaśniając, że Antarktyda wydaje mu się najbardziej spójna, ze swoimi tolkienowskimi pejzażami, niezwykłym połączeniem skały, lodu i śniegu oraz brakiem śladów obecności człowieka, zwierząt i roślin. To daje dojmujące poczucie Absolutu i potężny ładunek mistyki osadzonej głęboko w przyrodzie.
A mróz? Poznański podróżnik uważa, że i tak był szczęściarzem, bo doświadczył „zaledwie” minus 30 stopni, przy odczuwalnej ze względu na wiatr temperaturze minus 40 stopni. Jak na tamtejsze warunki to umiarkowane temperatury – w końcu to było antarktyczne lato.
Ralf i Luigi
Góry mają jednak także swoją ciemną stronę. Z jednej strony rzeczywiście jakoś bliżej stamtąd do nieba, a z drugiej także tam objawiają się ludzkie namiętności i słabości. Góry trochę demaskują ludzi, dlatego z tak wielu wypraw wspinacze wracają poranieni duchowo, skonfliktowani: ujawniają się dawne pretensje, żale, osobiste ambicje i zwykła ludzka zazdrość. Czasami w wysokich górach dochodzi do tego jeszcze śmierć. Chcąc nie chcąc, człowiek jakoś się o nią przecież cały czas ociera. Bartłomiej Wróblewski doświadczył tego najmocniej pod Everestem. – W obozie bazowym poznałem Ralfa, wspinacza z Bawarii. On był na wyprawie sam, ja też, więc szybko nawiązaliśmy ze sobą dobry kontakt. Spędziłem z nim dużo czasu, w sumie niemal pięć tygodni. A potem on poszedł na atak szczytowy i zaginął bez wieści. Nikt nie wie, co się z nim stało – opowiada Wróblewski.
Równie dramatyczna historia dotyczy prawie 70-letniego Włocha Luigiego, który przez wiele lat bezskutecznie próbował zdobyć najwyższą górę świata. Podczas ostatniej próby udało mu się nawet dojść 500 metrów od szczytu, ale potem prawdopodobnie postradał zmysły, bo z niewiadomych powodów zatrzymał się na kilka dni w „strefie śmierci”. Kiedy jakimś cudem zszedł stamtąd żywy, miał kompletnie odmrożony nos i palce u rąk. Trafił w ciężkim stanie do szpitala.
– To byli ludzie przebywający tuż obok mnie, dosłownie namiot w namiot. A później, w czasie mojego pierwszego ataku na Everest, na 1000 metrów przed szczytem załamała się pogoda. Podczas drugiej próby czułem, że może się to skończyć tak jak z Ralfem – tłumaczy swój zeszłoroczny „wycof”. Tak czy inaczej, po tamtej wyprawie pozostało jeszcze „tylko” i „aż” tysiąc metrów…
Inaczej pisane
Bartłomiej Wróblewski nie lubi w odniesieniu do gór słowa „projekt”. To raczej przygoda, doświadczenie, wyzwanie. Jednak przed wyprawami na Mount Everest i Vinsona stworzył stronę internetową, upubliczniając przynajmniej częściowo historie swoich wcześniejszych wejść. Jego przygoda z górami Korony Ziemi stała się wówczas znana pod nazwą „7 szczytów – Korona Ziemi”. Zrobił to, ponieważ Vinson i Everest były już poważnymi przedsięwzięciami realizowanymi przy ograniczonych możliwościach finansowych, dlatego wymagały znacznego wysiłku organizacyjnego: szukania sponsorów, kontaktów z mediami i partnerami wspinaczkowymi w Polsce i na świecie. Do tego doszła niespotykana wcześniej intensywność treningów przed kolejnymi wyprawami. Do poprzedniego wejścia na Mount Everest przygotowywał się według kombinacji: 12x17. Za tą tajemniczą formułą kryje się bieganie po schodach, uważane często za najlepszy trening przed wysokimi górami. W jego przypadku były to schody w jednym z najwyższych poznańskich wieżowców. Dwanaście wbiegnięć na siedemnaste piętro, razem 3672 schodów. W dół zjeżdżał już windą. To dla oszczędzenia kolan. – Któregoś dnia na trzecim piętrze dosiadł się starszy pan i z dezaprobatą w oczach zaczął mi wyłuszczać, że to wstyd, aby w moim wieku zjeżdżać windą, zamiast schodzić po schodach. Zasadniczo miał rację – śmieje się Wróblewski.
W tym roku nie biega już jednak po schodach. Przyjął inną strategię przygotowań – pokonuje większe dystanse, tyle że w poziomie. Cały czas analizuje swoje błędy, poprawia niedociągnięcia. To w ogóle będzie zupełnie inna wyprawa. Dlatego nazwał ją „Everest 2013. Inaczej pisane”. – Będzie to coś więcej niż tylko ostatnie 1000 metrów Everestu. Tym razem idę na Dach Świata od drugiej strony, w większej grupie. A od południa Mount Everest to zupełnie inna góra, inne wyzwanie, inne trudności – mówi, dopowiadając wzrokiem: teraz musi się udać.