Władza ma to do siebie, że działa jak narkotyk. Sprawia, że ludzie pod jej wpływem czują się wyłączeni spod prawa, wyjątkowi i szczególni. Nic dziwnego, że przestajemy ufać władzy polityków, coraz częściej pod osąd stawiamy również władzę w Kościele.
Elżbiety II narkotyk władzy nie otumanił. Dla niej władza do końca była powołaniem.
Przywykłam
Do jednej z pracownic powiedziała kiedyś: „Stoję całe życie. Przyzwyczaiłam się do tego, choć czasem nie jest mi łatwo”. Jej życie kręciło się wokół czytania stosów dokumentów, podawania rąk, zdawkowych rozmów z obcymi ludźmi i wręczania kolejnych tytułów, odznaczeń i nagród. Bycie królową i podporządkowanie tej roli psuło jej relacje z mężem, budowało dystans między nią a dziećmi, zniszczyło miłość jej siostry, która dla zachowania prawa musiała rozstać się z ukochanym człowiekiem. Jej samej odebrało wolność i indywidualność, możliwość wyrażania własnego zdania, nauczyło ją emocjonalnego chłodu (albo przynajmniej doskonałego maskowania emocji w sytuacjach publicznych). W XXI wieku można pytać – po co to wszystko? Czy warto składać siebie na ołtarzu monarchii?
Babcia płakała
Elżbieta nie spodziewała się, jak potoczy się jej życie. Kiedy przyszła na świat, żył jeszcze jej dziadek, a następcą tronu był starszy brat jej ojca, nazywany w rodzinie Davidem. David był młody, mógł się ożenić i mieć dzieci, ona sama w kolejce do tronu ustawiona więc była tylko teoretycznie. Wszystko zmieniła śmierć króla Jerzego V, a później abdykacja króla Edwarda, czyli wujka Davida. Elżbieta wiedziała już na pewno, że kiedyś zostanie królową. Nie wiedziała, że stanie się to tak szybko.
Kiedy jechała w swoją pierwszą zagraniczną podróż do Afryki Południowej, była tylko następczynią tronu. W swoje dwudzieste pierwsze urodziny w przemówieniu radiowym powiedziała słynne słowa: „Deklaruję wam, że całe moje życie, czy będzie ono długie, czy krótkie, poświęcę służeniu wam i naszej wielkiej imperialnej wspólnocie, do której wszyscy należymy”. Kiedy te słowa usłyszała babcia Elżbiety, Maria, rozpłakała się przy odbiorniku. Rozumiała, że Elżbieta bierze na siebie ciężar, bo nie ma jak przed nim uciec. Nie wybrała takiego życia. Los padł na nią: żeby ustawić ją na świeczniku świata, nałożyć na ramiona odpowiedzialność i odebrać prywatność. Wiedziała, że dwukilogramowa korona może złamać młodej dziewczynie kręgosłup.
Jak Salomon
Kiedy pięć lat później król Jerzy VI zmarł, 26-letnia Elżbieta została królową. W katedrze w czasie koronacji budziła podziw, ale też współczucie i litość: była młoda, niewinna, niedoświadczona, a otoczona złotem i przytłoczona koroną. Zgodziła się na transmitowanie tej uroczystości pod warunkiem, że kamery nie pokażą obrzędu namaszczenia.
Namaszczenie nie było dla niej pustym gestem – rozumiała jej w duchu religijnym. Słuchała tego, co mówił w trakcie uroczystości arcybiskup Canterbury Goeffrey Fisher: że jest wezwana przez Boga, by pełnić władzę duchową i prowadzić swoich poddanych siłą własnego przykładu i poczuciem obowiązku. Że ma się oddać swemu ludowi na ofiarę.
Potem arcybiskup odwoływał się do namaszczenia króla Salomona, według biblijnej tradycji, nigdy już po tamtym namaszczeniu Elżbiety niewykorzystanej. „Bądź namaszczoną, błogosławioną i konsekrowaną królową nad ludem, któremu Bóg cię podarował” – wybrzmiało nad młodą Elżbietą. Te słowa i gest namaszczenia zmieniły jej życie. Zniknęła prywatna Lilibeth. Teraz wszystko w jej życiu miało być dla ludu: bo władca jest sługą poddanych. Tak rozumiała swoje powołanie, świadomie składając siebie w ofierze dla Boga i narodu.
Telefon zaufania
Była człowiekiem, więc czasem udawało się to lepiej, czasem gorzej. Dwór brytyjski pod jej panowaniem przeżywał i wzloty, i bolesne upadki, i skandale, zwłaszcza gdy dzieci Elżbiety dorosły i ich życie przestało być wzorem dla poddanych. Realnej władzy nie miała, ale dla polityków była czymś w rodzaju telefonu zaufania. Co tydzień spotykała się z kolejnymi premierami – bez świadków, bez nagrywania i spisywania protokołu. Nikt nigdy nie zdradził nic z rozmów z królową, a premierzy chodzili na te audiencje chętnie. Z królową mogli rozmawiać o tym, o czym nie mogli z nikim innym. Dostawali od niej wsparcie, była ich powierniczką, którą mogli darzyć absolutnym zaufaniem. Nie wydawała poleceń. Ponoć nawet radziła oszczędnie, ograniczając się do zadawania pytań tak, by rozmówca sam jeszcze raz przemyślał swój problem. Z wiekiem ta służba premierom stawała się coraz cenniejsza, bo i coraz starsza królowa z większym dystansem potrafiła spojrzeć na świat. Widziała przecież już wszystko i jak nikt rozumiała, że państwo nie trwa tylko od wyborów do wyborów.
Dla poddanych
Z perspektywy człowieka XXI wieku trudno jest nazwać szczególnym poświęceniem bycie królową, posiadanie ogromnego majątku, spotkania z najważniejszymi ludźmi świata i poczucie bezpieczeństwa własne i kolejnych pokoleń. Ceną za to była jednak rezygnacja z siebie: rozumiana dosłownie. „Realizacja siebie”, „rozwój osobisty” czy spełnianie marzeń nie było czymś, co mieściło się w obowiązkach i prawach królowej. Obowiązkiem królowej było być do dyspozycji narodu i być spokojnym, trwałym symbolem: bez poglądów, nowych idei czy prywatnych upodobań i niechęci.
Nie lubiła mediów, nie czuła się komfortowo przed kamerą i nie ufała dziennikarzom, ale wiedziała, że ludzie chcą widzieć i znać królewską rodzinę. Zawsze rozpoznawała, gdzie znajdują się kamery, i serdecznie się do nich uśmiechała. Ubierała się tak, by zawsze być widoczną w tłumie, a w czasie deszczu ukrywała się pod przezroczystą parasolką, żeby nikt, kto przyszedł zobaczyć królową, nie był rozczarowany. Nie rezygnowała z publicznych wyjść nawet wówczas, gdy ryzyko zamachu ze strony IRA było bardzo realne. Złośliwi mogliby powiedzieć, że miała „parcie na szkło”, ale nic bardziej mylnego: przez 70 lat panowania królowa nie udzieliła ani jednego wywiadu ani nie opowiedziała historii z własnego punktu widzenia (jaka ciekawa byłaby to historia!). Ona sama, Lilibet, córka Jerzego, zniknęła w dniu koronacji, żeby do końca życia konsekwentnie pozostać w cieniu misji Królowej. I nigdy nie próbowała podkreślać swojego autorytetu, umacniać swojej pozycji czy domagać się dla siebie dodatkowych przywilejów. Uważała, że jest królową – a to znaczy posłuszną sługą. I nic więcej w niej nie było.
Małe rzeczy, wielka miłość
Była wierzącą chrześcijanką z Kościoła anglikańskiego, a wiara w Jezusa kazała jej nie tylko podjąć misję, o której mówiła jako młoda dziewczyna, ale też wypełnić ją do końca. Wierzyła, że ta misja pochodzi od Boga. Dlatego wszystko, co prywatne i osobiste, było mniej ważne. Żyła po to, by jednoczyć Brytyjczyków, żeby spajać społeczeństwo w każdym swoim, często po ludzku trudnym i niezrozumiałym kroku. „Jezus był oczerniany i odrzucany przez wielu, mimo że nie zrobił nic złego. A jednak miliony ludzi podąża za Jego słowami i znajduje w Nim światło dla swojego życia – mówiła. – Jestem jedną z nich. Przykład Chrystusa pomaga mi dostrzec wartość robienia małych rzeczy z dużą miłością. Niezależnie od tego, kto je robi i w co wierzy”.
Korona nie złamała jej kręgosłupa, choć zażądała wyrzeczenia się własnego „ja”. Wydaje się, że dziś nikogo już nie stać na takie poświęcenia – i świat też takich poświęceń już dziś nie wymaga. Ale jeśli próbować rozumieć sens władzy i powołania, to jest on właśnie w tym: w świadomości, że wybór i namaszczenie nie jest zasługą, ale zadaniem. A wobec zadań trzeba pozostać posłusznym i wiernym.