Niby lato i sezon ogórkowy, ale w światku literackim od kilku tygodni wrze. A ja owo wrzenie z przyjemnością śledzę, bo po pierwsze: nareszcie!, a po drugie: egalitarne media społecznościowe umożliwiają każdemu wypowiedzenie swojego zdania. Więc dyskusje literackie odbywają się obecnie nie w pewnych kawiarniach, przy stolikach, do których dostęp miał człowiek należący do określonego środowiska, nie w salach wykładowych wydziału filologii polskiej, ale zupełnie publicznie w przestrzeni należącej do wszystkich. Jeśli kiedyś, przez moment, zazdrościłam dawnym czasom, kiedy to Miłosz spierał się z Herbertem, to teraz tylko żałuję, że dyskusje dotyczą pisarzy i literatury mniejszego kalibru. Ale właściwie to nawet nie chodzi o to, o jakich pisarzach mówimy, bo moja radość nie z tego wynika. Chodzi o to, że rozmawiamy o literaturze, samo to wystarczy.
Dyskusje, jakie się obecnie toczą, dotyczą młodej debiutantki i jej powieści, która przez część krytyków została okrzyknięta zjawiskową, a niektórzy wręcz proponowali, żeby znalazła się w kanonie lektur licealnych, bo problem, jaki opisuje, jest ważny. Owszem, ważny: chodzi o zaburzenia odżywiania i nieakceptowanie obrazu własnego ciała. Inni krytycy z kolei twierdzą, że owa powieść to żadna powieść i zupełnie nie literatura. A ponieważ literacki świat jest niewielki, większość autorów pija z krytykami drinki na festiwalach literackich, autorzy piszą sobie nawzajem „polecajki” na okładkach i w ogóle istnieje między nimi skomplikowany (choć nie tak bardzo) system zależności i sympatii oraz antypatii. Do tego wydawnictwami rządzą działy promocji i reklamy (każda książka jest już przed rozpoczęciem sprzedaży bestsellerem, dziełem wybitnym i najlepszą książką roku), więc trudno polegać na czyichkolwiek opiniach. Jednak takie środowiskowe spory mają swoje plusy: angażują zwykłych czytelników do dyskusji, a w przypadku tej konkretnej o tym, co stanowi o randze literatury i dlaczego pisany dziennik nigdy nią nie będzie, nawet jeśli opisuje ważne sprawy.
Oczywiście, że do takich rozmów potrzebna jest jakaś minimalna kompetencja (czasem wystarczy oczytanie). A czy do tego, by czytać, jest ona niezbędna? Czy nie wystarczy tylko umiejętność, jaką nabywamy w trakcie edukacji? Czy wartościowy czytelnik to ten, który potrafi wyłapać z prozy wszystkie zapożyczenia, znajome wątki i nawiązania, świetnie znać kontekst historyczny, polityczny, społeczny? Czy tylko taki, który potrafi dokonać egzegezy dzieła, ma prawo wypowiadać się na temat przeczytanej książki? Tak, takie pytania sprowokowała Olga Tokarczuk swoją wypowiedzią, że jej powieści „nie są dla idiotów”. Nie będę bić piany z tego powodu, bo ja się najzwyczajniej cieszę, że możemy o literaturze rozmawiać i się o nią spierać.