To była cała seria rozczarowań. Najpierw nie przyjęli Jezusa Samarytanie. To nie było nic osobistego, mieszkańcy Samarii nie darzyli Żydów sympatią, zresztą z wzajemnością. Nauczyciel przeszedł nad ich odmową gościny do porządku dziennego, ale Jego uczniowie wykazali się nadmierną gorliwością i zaproponowali Mu, by na wioskę spadł „ogień zniszczenia”. Z pewnością było to dla niego boleśniejsze rozczarowanie niż to, którego dostarczył Mu widok zatrzaśniętych drzwi w domach Samarytan. Tyle mówił o miłości nieprzyjaciół! Tyle nauczał o łagodności i pokorze! Proponując zemstę i gniew, Jakub i Jan – podobnie jak Piotr wyciągający w Ogrójcu miecz – wykazali, że nie pojęli nic z Jego nauk. Może i potakiwali, może zachwycali się ich pięknem. Praktyka codziennego życia wykazała jednak, że logika siły jest w nich mocniej zakorzeniona niż piękno Dobrej Nowiny, które przecież pociągnęło ich do tego stopnia, że poszli za Jezusem, zostawiając dla Niego wszystkie swoje sprawy.
Takie rozczarowanie przeżywają też ludzie, którzy spodziewają się po chrześcijanach postawy przebaczenia, a w zamian otrzymują deklaracje sprawiedliwości w duchu „oko za oko, ząb za ząb”. Rozczarowani są także ci, którzy szukają u chrześcijan zrozumienia czy poszanowania dla odmienności ich poglądów, stylu życia, hierarchii wartości, a zamiast tego spotykają się z osądem moralnym, rozliczaniem, walką na słowa i odrzuceniem. Owszem, chrześcijaństwo jest nieustanną konfrontacją, ale ona dokonuje się nie tyle wobec ludzkich postaw, ile w sercu człowieka. To tam trwa zmaganie między logiką gniewu i sprawiedliwości a Ewangelią przebaczenia i miłosierdzia. To we własne serca powinniśmy zaglądać, nie w cudze. Te zna tylko Bóg i tylko On ma prawo, by je osądzać.
Kolejne rozczarowania przyszły razem z trzema spotkaniami Jezusa z ludźmi, którzy deklarowali chęć pójścia za Nim lub wprost usłyszeli od Niego zaproszenie do wejścia na nową drogę, i za każdym razem znajdowali wymówki. Jeden z nich przestraszył się radykalizmu tej drogi. Pozostali mieli po ludzku ważne sprawy – ktoś chciał się pożegnać z rodziną, ktoś inny pochować bliską osobę. Ludzie ci szanowali powinności wobec tych, których kochali, i w naszych uszach oczekiwanie Jezusa, by ich nie dopełnili, brzmi niemal okrutnie. Jednak nie to jest sednem ich spotkania z Panem, ale postawa „jeszcze nie teraz” albo „pójdę, ale”.
Dobra Nowina – najważniejsza sprawa w życiu człowieka i w dziejach świata – wydarza się zawsze tu i teraz. Targowanie się z Panem i stawianie Mu warunków jest dowodem jej bagatelizowania. Tymczasem „ale-chrześcijaństwo” wciąż ma się dobrze. „Kościół tak, ale…”, „Jestem katolikiem, ale…”, „Kocham Boga, ale…”. Można wymieniać w nieskończoność argumenty, które znajdujemy po to, by wytłumaczyć sobie, innym i samemu Bogu, dlaczego nie angażujemy się całkowicie, dlaczego wciąż wiara bywa dodatkiem do życia, a nie jego sensem i fundamentem. Czy taka postawa jest przekonująca dla innych? Patrząc na takich „ale-chrześcijan”, każdy może wysnuć wniosek, że Ewangelia nie jest warta życia, nie jest to sprawa, której warto podporządkować wszystko. Smutne jest takie chrześcijaństwo, które wciąż szuka wymówek i usprawiedliwień.
Jezus nie oczekuje od nas, że porzucimy wszystkie swoje obowiązki i przetniemy więzi z bliskimi, by poświęcić się głoszeniu Ewangelii. Chodzi o to, by codzienność rozświetlać blaskiem Dobrej Nowiny, by pozwolić Panu na to, aby nie tylko był obecny w naszej zwyczajności, ale stał w jej centrum. Chodzi o to, by na swoje życie patrzeć z Jego perspektywy, a nie przez pryzmat powinności do wypełnienia. Jezus zaprasza nas do wolności, do patrzenia w przyszłość, do otwierania się na nieznane. On nie chce dla nas życia na pół gwizdka, wiecznie ograniczanego przeszłością, przywiązaniami, zastrzeżeniami. Jezus pragnie dla nas życia pełną piersią. Chrześcijanin, który zrozumie, że „ktokolwiek przykłada rękę do pługa, a wstecz się ogląda, nie nadaje się do królestwa Bożego”, to człowiek nakierowany ku przyszłości, człowiek nadziei, zapału i entuzjazmu wiary.