Logo Przewdonik Katolicki

Tamci

Natalia Budzyńska
fot. Unsplash

Wracam do domu i oglądam film z granicy. Wczoraj kubańscy migranci poddawani byli przemocy przez białoruskich pograniczników, którzy pod osłoną nocy bili ich i przepychali przez białoruski drut. Drut nazywa się żyletkowym nieprzypadkowo: tnie skórę równie łatwo jak ubrania, głęboko i boleśnie. Dlatego używam tej właśnie nazwy, a nie neutralnie brzmiącej międzynarodowej „concertiny”.

Zapachy i kolory wiosny zmyliły moją czujność. Dałam się omamić pachnącym kwiatom robinii i czarnego bzu, słodyczy truskawek i delikatności moich ukochanych piwonii. Rozleniwił mnie lazur nieba i bzyczenie pszczół wokół kwiatów głogu. Zajęłam się sianiem łąki kwietnej i rozmyślaniem o zbliżających się wakacjach. Przybliżałam zdjęcia satelitarne śródziemnomorskich plaż, szukając tych piaszczystych, pozbawionych skał. Uwierzyłam w marzenia o letnim świętym spokoju i dobrobycie. Przyzwyczaiłam się do wojny i zapomniałam o granicy z Białorusią, stawianym tam murze i zamkniętych podlaskich wioskach. Obrazy z jesiennej i zimowej puszczy stały się przecież nieaktualne. Teraz puszcza jest zielona i śpiewają w niej ptaki.
Siedziałam z córką w restauracji, takiej vege, gdzie je się pierożki z pieczonym burakiem i kiełkami, podjada kiszonym kalafiorem i popija winem bio. I wtedy zadzwonił do niej telefon. Chwilę rozmawiała po angielsku, a potem pokazała mi maila. I to nie był telefon i mail z Salonik od greckiego znajomego (a ja już myślałam, że pogadamy o wakacjach…). To był telefon z ośrodka strzeżonego, od człowieka, który od pół roku czeka na odpowiedź na prośbę o azyl. W mailu pismo, którego nie rozumie, no bo przecież nie zna polskiego – choć gdyby mógł, nauczyłby się go w czasie tych sześciu miesięcy uwięzienia. Gdyby mógł tam przychodzić ktoś, kto by uczył. Tych ludzi. Którzy zostali zamknięci. Bo uciekali z krajów, gdzie jest wojna. Prześladowania. Terror. Strach. Którzy w obcym lesie odmrażali sobie nogi. Pili wodę z kałuż. Ronili dzieci. Bali się zapalonej latarki. I białoruskiego psa.
Teraz mój kraj, który potrafi, przecież potrafi pomagać, poddaje ich procesowi odczłowieczania, bo jak inaczej nazwać zamknięcie ludzi z traumą za kratami i poddanie ich bezczasowej nudzie i zakazowi włączenia internetu, żeby mogli przetłumaczyć sobie pismo dotyczące ich przyszłości?
Wracam do domu i oglądam film z granicy. Wczoraj kubańscy migranci poddawani byli przemocy przez białoruskich pograniczników, którzy pod osłoną nocy bili ich i przepychali przez białoruski drut. Drut nazywa się żyletkowym nieprzypadkowo: tnie skórę równie łatwo jak ubrania, głęboko i boleśnie. Dlatego używam tej właśnie nazwy, a nie neutralnie brzmiącej międzynarodowej „concertiny”. I słyszę krzyki tych osób, bo uderzenia są bolesne, a rany na twarzy i dłoniach jeszcze bardziej. Mdli mnie od tego – z przerażenia, że to się dzieje naprawdę. To się dzieje! Naprawdę! Boję się, bo wiem, że kiedy przedrą się przez polski drut, mogą zostać schwytani i przerzuceni w ręce tych, co biją, bo losem TYCH migrantów nikt się nie interesuje. Bo, jak myślicie, dlaczego Podlasie wciąż jest przed naszymi oczami zamknięte?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki