Jednego dnia zmarło dwóch ważnych polskich aktorów: Ignacy Gogolewski i Jerzy
Trela. Obaj grali kiedyś Gustawa-Konrada z Dziadów Adama Mickiewicza – przy czym Gogolewski zagrał romantycznego bohatera w 1955 r. po raz pierwszy po wojnie, bo wcześniej komunistyczna władza nie dopuszczała tego tekstu na scenę. Na Dziady w reżyserii Konrada Swinarskiego z Trelą, wystawione w roku 1973 i grane przez ponad 10 lat, do krakowskiego Starego Teatru zjeżdżali się ludzie z całej Polski. W tej liczbie ja.
Przy okazji takich odejść pojawia się teza o śmierci dawnego teatru i aktorstwa. I ja ten odruch rozumiem. To paradoks: Gogolewski, jako dyrektor lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy, poparł stan wojenny, inaczej niż większość środowiska. Trela, wielki aktor, jeden z moich ukochanych, był działaczem PZPR. W 1985 r. został posłem w wyborach, do których bojkotu wzywała ,,Solidarność". Wszedł też do Rady Konsultacyjnej przy Jaruzelskim.
A jednak ci ludzie świadomie budowali czy byli częścią teatru narodowego, który zabijał w duszach Polaków komunizm. Wiem to, bo byłem jednym z tych, którzy zawdzięczają im swoją tożsamość. Na przykład Trela grał w wielu sztukach i filmach, które uczyniły mnie świadomym Polakiem i obywatelem. Naprawdę.
Sam się z dawniejszym teatrem utożsamiam. Brak mi pewnego typu repertuaru i będzie brakowało coraz bardziej. Tuż po wiadomości o tej stracie byłem na Zamku według Franza Kafki w warszawskim Teatrze Dramatycznym. I miałem świadomość, że żegnam właśnie na jednej, ważnej scenie teatr literacki. Bo po zmianie dyrekcji pewnie już go nie będzie. Dyrektorką została tam przecież, z woli władz Warszawy, Monika Strzępka, która w miejsce klasycznej dramaturgii lub adaptacji literatury obiecuje postdramatyczne, zideologizowane scenariusze.
Repertuar romantyczny, który nieśli jak sztandary Gogolewski czy Trela, pożegnaliśmy niestety jeszcze dawniej. Jeśli czasem wraca, to w karykaturalnej postaci. Dzień przed Zamkiem obejrzałem wreszcie sławne już Dziady z krakowskiego Teatru imienia Słowackiego. To absurd, żeby za tę inscenizację usuwać dyrektora, a tak próbuje zrobić małopolski sejmik. Ale to z Mickiewiczem nie ma naprawdę nic wspólnego. Reżyserka Maja Kleczewska politykuje we współczesnych sprawach, często w duchu sprzecznym choćby z religijnością Mickiewicza. Trela w takich rzeczach do końca nie grywał.
Rzecz w tym jednak, że aktorzy są tu najmniej winni. Ja nie ogłaszam, że po Gogolewskim i Treli nic nie ma. Jeszcze dzień później byłem na inscenizacji Marii Stuart Fryderyka Schillera w warszawskim Teatrze Narodowym. Inscenizacja budziła moje zastrzeżenia, ale aktorstwo wszystkich, z Danutą Stenką i Wiktorią Gorodecką na czele, powaliło dosłownie na kolana. Oni nadal mną wstrząsają, wzruszają, czasem bawią (co jest najtrudniejsze). Wiem, że będą grali nie zawsze w tym, co mnie, staremu konserwatyście, odpowiada. Ale Gogolewski i Trela mają swoich następców. Nawet jeśli trochę innych, bo oczywiście aktorskie konwencje się zmieniają. Ale sugestywnych i prawdziwych.
Nawet tych najmłodszych. Idźcie do warszawskiego Teatru Ochoty, do Igora Gorzkowskiego. Patrzymy tam na grane teksty Kafki, Dostojewskiego, Tennessee Williamsa i wiemy, że o to właśnie chodzi. A grają w tym świetni dwudziestoparolatkowie. Oby tylko nie zmarnowano ich talentu. I ich pracy, bo choć problemy widzę, choćby z emisją głosu, jest wciąż mnóstwo aktorów świetnie przygotowanych do zawodu.