„Ale myśmy byli ubrani trochę, jak by powiedzieć, z fasonem. Bo jako absolwent podchorążówki ja dostałem w nagrodę taki płaszcz z płótna namiotowego i te płaszcze były dosyć rozpowszechnione w «Baszcie», bo tam dużo ludzi dostawało je przy różnych okazjach jako wyróżnienie. Był to płaszcz z płótna namiotowego w kolorze piaskowym, niezbyt długi, z pasem, z naramiennikami, z takim kapturem jeszcze z tyłu, więc taki szyk wojskowy. Miałem spodnie niemieckie przefarbowane z tego koloru wojskowego na czarne, takie bryczesy i miałem niemieckie buty podarowane mi przez «Startera», bo moje się rozsypały” – to fragment relacji Mieczysława Chorążego, żołnierza Armii Krajowej, powstańca warszawskiego. Profesor zmarł właśnie w wieku 96 lat.
Relację spisano w 2013 r. dla Archiwum Historii Mówionej. Ale profesor zostawił też książkowe wspomnienia, które pochłonąłem jednym tchem. Dla Polaków to wybitny onkolog, przez 30 lat kierownik Zakładu Biologii Nowotworów w Gliwicach. Dla mnie ciekawy świadek historii. Jego bratowa, Hanna Chorążyna, była posłanką do Krajowej Rady Narodowej i na Sejm Ustawodawczy z ramienia PSL Mikołajczyka. Jej mąż, Jan Chorąży, działacz Wici, zginął w 1939 r. jako żołnierz. Hanna, ziemiańska córka, ale zwolenniczka reformy rolnej i ruchu ludowego, przyjęła młodziutkiego szwagra – najpierw do mieszkania w Łowiczu, a potem w Warszawie. To dzięki niej znalazł się w konspiracji. Był kolegą z podchorążówki i z oddziału „Baszta” Jerzego Kłoczowskiego, po wojnie wybitnego historyka z KUL. Kłoczowski stracił w powstaniu rękę. Mieczysław, też ranny, swoją ledwie ocalił. Dzięki temu mógł potem leczyć ludzi.
Poznałem go na przyjęciu w Pałacu Prezydenckim. Rozmowa krótka, a bezcenna. Jeszcze po wojnie studiując medycynę, mieszkał z wdową po bracie. Ona była jedną z bohaterek mojej powieści Zgliszcza. W 1950 r. wylądowała w więzieniu na Rakowieckiej, jej drugi mąż okazał się agentem, który ją inwigilował. I późniejszy profesor też się w tej mojej książce epizodycznie pojawił. Docenił to, skwitował listem.
Odchodzą ostatni z jego pokolenia. Kiedy czytam jego relację z wojny, jestem porażony rzeczowością beznamiętnego wywodu. Ci ludzie po prostu spełniali swój obowiązek. Uderza też koszmar kolejnych sytuacji, jakie przeżywał między szesnastym i dwudziestym rokiem życia. Nas takim ciśnieniom nie poddano. A profesor pozostał takim samym rzecznikiem obowiązku wobec bliźnich jako lekarz. Cichy, zdyscyplinowany, chłopski syn.
Dotknę też innego, społecznego paradoksu. Bracia Chorążowie byli synami bogatego rolnika z Janówki w Podlaskiem. Ten gospodarz miał w domu łazienkę i radio – wtedy rzadkość. A zarazem starszego z jego synów, Jana, nie chciano przyjąć do gimnazjum w Białej Podlaskiej, możliwe, że z powodu ludowych sympatii rodziny. Ojciec pojechał do Warszawy, do ministra oświecenia Wojciecha Świętosławskiego, i wrócił z decyzją: „przyjmować”. Ostatecznie Jan skończył SGGW. Trudno o lepszy symbol uobywatelnienia chłopów niż ci bracia, ale też barier i uprzedzeń sanacyjnego państwa wobec nich. Barier do przełamania, ale jednak…
Mieczysław Chorąży pozostał głosicielem najczystszego patriotyzmu, takiego bez fanfar. Opowiadał świetne historie: choćby o działaczach Związku Walki Młodych z Akademii Medycznej, którzy w 1948 r. domagali się wcielenia Polski do ZSRR jako kolejnej republiki. I mówił, że medycyna dała mu ucieczkę od politycznego zniewolenia. Zaraz po wojnie szarpali go jako nieujawnionego AK-owca, ale puścili. Potem dostał nakaz pracy do Gliwic. Ja mam wobec takich ludzi jedno poczucie: za mało z nimi rozmawialiśmy.