Krakowski rynek był wypełniony tłumem rozentuzjazmowanych ludzi. Czekano na przyjazd Stanisława Mikołajczyka, który niedawno via Moskwa powrócił z Londynu. Był ciepły lipcowy dzień 1945 r. Niedawno skończyła się wojna, która nie przyniosła jednak Polsce przywrócenia suwerenności. Teherańskie i jałtańskie porozumienia mocarstw oddały kraj pod kontrolę ZSRR i jego polskich marionetek. Powoli zapadała żelazna kurtyna.
Większość społeczeństwa nie akceptowała tego stanu rzeczy. Powszechnie spodziewano się kontynuacji konfliktu, teraz między potęgami Zachodu a imperium Stalina, i liczono na klęskę tego ostatniego. „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa” – podśpiewywano na ulicach polskich miast. Narastał opór, lasy były pełne młodych ludzi pragnących kontynuować walkę przeciw nowej okupacji, nadzieja górowała jeszcze nad zniechęceniem.
Samochód wiozący Stanisława Mikołajczyka powoli wtoczył się na krakowski rynek. Zewsząd otoczył go tłum, ludzie wiwatowali, podnosiły się śpiewy. Mazurek Dąbrowskiego, przeplatał się z Rotą i Boże, coś Polskę, gdzieniegdzie można było nawet usłyszeć przedwojenny hymn ludowców Gdy naród do boju. Nagle grupa młodych ludzi dźwignęła w górę samochód, koła zawisły w powietrzu, zaczęli go nieść na ramionach, entuzjazm sięgnął szczytu.
Takie sceny miały się później powtarzać w wielu miastach i miasteczkach Polski, wszędzie tam, gdzie pojawiał się Mikołajczyk. Okazją dla okazania dlań poparcia były nawet mecze piłkarskie. Tak wspomina sceny ze stadionu warszawskiej Legii jeden ze świadków: „Na jakieś pięć minut przed przerwą, po prawej stronie trybuny honorowej zauważyłem poruszenie. Ludzie wstawali i klaskali w dłonie. Z sekundy na sekundę powiększał się krąg wstających i bijących brawa. Usłyszałem okrzyk: Mikołajczyk! A po minucie cały stadion skandował: Miko-łaj-czyk! Ra-tuj Pol-skę! Był to jeden ogłuszający krzyk nadziei. Stali i krzyczeli wszyscy. I stało się coś nieprawdopodobnego: ludzie, nie zwracając uwagi na toczący się mecz, wbiegli na murawę, zaczęli biec w kierunku trybuny, gdzie stał Stanisław Mikołajczyk”.
Opuszczony przez Churchilla
Kim był człowiek, który w tym dramatycznym momencie budził tak wiele nadziei, którego otoczył tak powszechny entuzjazm? Wielkopolanin, przed wojną współpracownik Wincentego Witosa i przywódca ruchu ludowego w Poznańskiem. W czasie wojny szef emigracyjnego Stronnictwa Ludowego i następca generała Władysława Sikorskiego na stanowisku premiera Rządu Polskiego na Uchodźstwie. Po Jałcie, gdy przypieczętowano status Polski jako kraju mającego pozostać w strefie wpływów ZSRR, zdecydował się na wejście do tworzonego przez komunistów Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i na początku lipca 1945 r. wrócił do Polski. Utworzył Polskie Stronnictwo Ludowe, jedyne obok efemerycznego Stronnictwa Pracy ugrupowanie legalnej opozycji, i zaczął działalność, która była, jak wówczas mniemał, najbardziej racjonalną formą oporu wobec zamiarów nowej władzy.
Gdy Mikołajczyk zdecydował się na wyjazd z Londynu na rozmowy z komunistami i udział w tworzonym przez nich rządzie był to szok dla wielu przedstawicieli polskiej emigracji. „Zdradził”, mówiono. „Mikołaj Mikołajewicz Mikołajczyk”, szeptano. Większość środowisk emigracyjnych była przekonana, iż w obliczu spodziewanego wybuchu III wojny światowej nie ma żadnego uzasadnienia dla uwiarygodniania komunistycznych uzurpatorów w Polsce, skoro ich rządy i tak zostaną wkrótce obalone przez zwycięską ofensywę Zachodu.
Przywódca ludowców był innego zdania. Jako premier rządu emigracyjnego dobrze poznał alianckich przywódców, wielokrotnie rozmawiał z Churchillem i Rooseveltem, raczej obce były mu więc złudzenia co do możliwości i woli ich krajów, aby kontynuować wojnę, teraz przeciw Stalinowi. Pamiętał jak Churchill krzyczał: „Może pan swoje dywizje zabrać”, gdy opierał się jego naciskom, aby uległ sowieckim żądaniom rezygnacji z ziem wschodnich II RP. Realizm w ocenie polityki USA i Wielkiej Brytanii i legalistyczna mentalność wielkopolskiego chłopa, któremu obce były romantyczno-powstańcze idee, kazały mu szukać innych form oporu wobec zniewolenia Polski.
Uznał, że należy trzymać się litery układu jałtańskiego, w którym mowa była o tym, iż w Polsce winny odbyć się wolne i demokratyczne wybory pod międzynarodowym nadzorem. Zdawało się, że daje to Polsce szansę na uzyskanie względnej swobody w kwestiach wewnętrznych – statusu, który zdobyła później Finlandia: podporządkowanie ZSRR w kwestiach międzynarodowych, wojskowych, polityki bezpieczeństwa, ale utrzymanie wielopartyjnej demokracji, wolności słowa, kultury i wyznania oraz wolnorynkowej gospodarki. Mikołajczyk postanowił wrócić do kraju, założyć partię i wygrać na jej czele wolne wybory. Ta droga wymagała wielu kompromisów, nieraz upokarzających, jak wtedy gdy pod koniec czerwca 1945 r. przyszło mu w Moskwie rokować z Władysławem Gomułką w tym samym czasie, gdy szesnastu przywódców Polski Podziemnej, zaledwie kilka ulic dalej, siedziało na sowieckiej ławie oskarżonych.
Oszukany przez komunistów
Początkowo zdawało się, że może osiągnąć sukces. PSL stał się ogólnonarodowym ruchem legalnego sprzeciwu wobec komunistycznej władzy, potężniał z dnia na dzień, entuzjazm był ogromny. Gdy w czerwcu 1946 r. władze przeprowadziły słynne referendum ludowe, zadając społeczeństwu trzy pytania i naciskając na odpowiedź „3 razy tak”, Mikołajczyk wezwał do głosowania na „nie” na pierwsze pytanie. Wyniki sfałszowano, ale dziś wiemy, że około 75 proc. Polaków głosowała inaczej niż chciała PPR. Jeśli odbyłyby się w Polsce wolne wybory, sukces PSL byłby pewny.
Niestety, Stalin nie widział możliwości nadania naszemu krajowi statusu Finlandii. Polska miała nie tylko pozostać w sowieckiej strefie wpływów, ale winna zostać zsowietyzowana. Przy biernej postawie Zachodu PSL został brutalnie spacyfikowany. Wybory w styczniu 1947 r. okazały się farsą, a sam Mikołajczyk uciekł z kraju, unikając aresztowania. Wrócił do Londynu, ale nie spotkał się tam z miłym przyjęciem. Dla wielu był nadal Mikołajem Mikołajewiczem, z mściwą satysfakcją podkreślano jego klęskę. Ostatecznie znalazł się w USA, gdzie zmarł 13 grudnia 1966 r.
Żywot tragiczny i to dokładnie w tym sensie, jakie pojęciu tragedii nadawali starożytni Grecy: „nieprzezwyciężalny i kończący się nieuchronną klęską konflikt jednostki z siłami wyższymi – losem, prawami historii, prawami moralnymi czy prawami społecznymi”. Mikołajczyk był skazany na klęskę i to niezależnie od podjętego wyboru. Starł się z siłami, których bezwzględności do końca nie pojmował, upokorzył się dla większego dobra i przegrał. Gdy umierał, nie był człowiekiem starym, miał zaledwie 64 lata. Mógł dożyć roku 1989, zobaczyć, że droga umiaru i rozsądku, którą proponował, przyniosła wreszcie sukces. Nawet to nie było mu jednak dane.
Wymazany z pamięci
Jest jeszcze jeden wymiar tragizmu losów Stanisława Mikołajczyka. Widać go dopiero dziś. Człowiek, który mógłby być patronem takiej formy oporu wobec systemu, którą wybrała niegdyś „Solidarność”, którą popierał Kościół: unikanie zwarcia, gaszenie radykalizmu, budowa społeczeństwa obywatelskiego, jest dziś nieobecny w kreowanej przez państwowe instytucje polityce historycznej. Jedynymi bohaterami oporu tamtych lat mają być żołnierze wyklęci, a najbardziej godną upamiętnienia formą działania – walka zbrojna. Nawet w nowej podstawie programowej do nauczania historii mówi się, że uczeń winien „charakteryzować postawy Polaków wobec nowych władz ze szczególnym uwzględnieniem oporu zbrojnego”. Na przywódcę PSL nie ma tu miejsca. To tragedia również w wymiarze pamięci historycznej – będzie w niej miejsce dla „Burego” i „Ognia”, a zabraknie go dla Stanisława Mikołajczyka.