Dla wielu byli śmieszni, oderwani od rzeczywistości. Starsi panowie, którzy nadawali sobie tytuły prezydentów, premierów i ministrów, a w istocie byli ledwie epigonami minionej epoki. Na co dzień wielu z nich utrzymywało się z dalekich od ich statusu posad, bywali robotnikami, barmanami, kelnerami, a wieczorami przemieniali się w ministrów. Mijały kolejne dziesięciolecia, a los Polski zdawał się beznadziejnie uwikłany w powojenny, jałtański system, który pozostawił nas po niewłaściwej stronie „żelaznej kurtyny”. Tradycja Niepodległej, odrodzonej w 1918 r., utraconej po dwudziestu latach, zdawała się coraz odleglejsza, coraz bardziej oderwana od realiów dwubiegunowego świata. „Realiści” powiadali: nic się w wyobrażalnej przyszłości nie zmieni, nie ma sensu kultywować tego, co bezpowrotnie minęło. Suwerenna, wolna Rzeczpospolita jest mrzonką, trzeba stawiać na to, co możliwe: autonomię, model fiński, niewiele więcej. „Starsi Panowie” z Londynu wbrew wszelkim rachubom trwali, przechowując dziedzictwo II Rzeczpospolitej, nieuznawani, zapomniani, wyśmiewani, pilnowali symboli Niepodległej.
Historia jest pełna paradoksów. To, co zdawało się niewyobrażalne, jednak się dokonało. 22 grudnia 1990 r. ostatni prezydent na uchodźstwie, Ryszard Kaczorowski, przekazał na Zamku Królewskim w Warszawie na ręce nowo zaprzysiężonego prezydenta Lecha Wałęsy insygnia władzy prezydenckiej II Rzeczypospolitej: chorągiew RP, pieczęć Kancelarii Prezydenta, oryginał Konstytucji z 1935 r., a także ordery Orła Białego i Polonia Restituta. „Dążenia kilku pokoleń Polaków do zapewnienia Polsce niepodległego bytu zostały zrealizowane” – napisali tego dnia dwaj prezydenci – ostatni na uchodźstwie i pierwszy demokratycznie wybrany. Domknęła się dziejowa klamra, łącząca, ponad czasem zniewolenia, suwerenną II Rzeczpospolitą i jej następczynię III Rzeczpospolitą.
Misja: walka o wyzwolenie Polski
Dziś staramy się przywrócić pamięć o prezydentach RP na uchodźstwie, najważniejszych depozytariuszach niepodległościowych tradycji w czasach, gdy zdawały się one należeć do przeszłości. Kilka lat temu pojawiła się inicjatywa, aby na zwieńczenie obchodów 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie utworzyć Mauzoleum Prezydentów RP na uchodźstwie i sprowadzić doń ich doczesne szczątki. Dokona się to 12 listopada tego roku, gdy w Mauzoleum spocznie trzech prezydentów: Władysław Raczkiewicz, August Zaleski i Stanisław Ostrowski (już od 2012 r. znajduje się tam grób ostatniego prezydenta na uchodźstwie, ofiary katastrofy smoleńskiej – Ryszarda Kaczorowskiego). W ten sposób Warszawa staje się miejscem ostatniego spoczynku prezydentów RP, bowiem w katedrze św. Jana znajdziemy grobowce Gabriela Narutowicza i Ignacego Mościckiego, a na Powązkach – Stanisława Wojciechowskiego. Jedynie ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego spoczęło poza stolicą.
Zbliżająca się uroczystość przypomina nam o dziejach „drugiej wielkiej emigracji”, jak coraz częściej zwykło się nazywać polskie wychodźstwo lat 1945–1990. Autorzy najważniejszej poświęconej jej monografii – Andrzej Friszke, Paweł Machcewicz i Rafał Habielski – tak piszą: „po raz drugi w polskiej historii na przestrzeni 150 lat poza Ojczyzną znalazła się tak duża i tak świadoma patriotyczna grupa Polaków. Swój wybór traktowali jako protest wobec istniejącej w kraju rzeczywistości, a za swoją misję uważali walkę o jego wyzwolenie”. Ta emigracja, podobnie jak było to po klęsce powstania listopadowego, stworzyła liczne instytucje polityczne, organizacje społeczne i rozbudowane życie kulturalne. Polski Londyn, Instytut Literacki w Paryżu, Radio Wolna Europa, środowisko Stanisława Mikołajczyka to jedynie niektóre z wielobarwnej panoramy emigracyjnych inicjatyw.
Wspominając ich dzieje, warto uwzględnić dwie perspektywy – wspomnianą już symboliczną rolę depozytariuszy Niepodległej i drugą – codzienność środowisk emigracyjnych, pogrążających się w coraz bardziej absurdalnych sporach. Adam Mickiewicz, wygnaniec pierwszej wielkiej emigracji, pisząc o atmosferze „Przeklęstw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, Za późnych żalów, potępieńczych swarów!”, kreślił obraz pierwszej wielkiej emigracji, ale jego słowa dotyczą również tej drugiej. Jakimż kontrastem jest zestawienie obu wspomnianych wyżej perspektyw. „Ludzie nie powinni widzieć, jak robi się kiełbasę i politykę” – miał powiedzieć Otto von Bismarck i ten osąd przypomina się, gdy zagłębiamy się w zaskakująco mętne wody emigracyjnych „swarów”. Ich ilustracją są choćby postaci trzech prezydentów, których ciała spoczną niebawem w Świątyni Opatrzności.
Polskie przywary
Pierwszy z nich, Władysław Raczkiewicz, objął urząd prezydenta we wrześniu 1939 r., wyznaczony przez internowanego w Rumunii Ignacego Mościckiego. Stanął na czele państwa, które aczkolwiek pokonane i okupowane, było wciąż stroną biorącą udział w wojnie, sojusznikiem Francji, Wielkiej Brytanii, a później również USA. Był postacią stojącą jakby na granicy pomiędzy międzynarodowo uznawaną, suwerenną II RP i pozbawionym takiego uznania środowiskiem emigracyjnym, kultywującym pamięć i tradycje dawnej chwały.
Gdy w czerwcu 1945 r., za sprawą porozumienia w Jałcie, mocarstwa zachodnie przestały uznawać rząd polski na emigracji i przeniosły to uznanie na powołany w Moskwie Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, przywódcy polskiego uchodźstwa postanowili kontynuować działalność. Powszechna była wtedy wiara w kontynuację wojny, teraz między Zachodem a ZSRR, wojny, która miałaby przynieść Polsce pełne wyzwolenie. Pół miliona Polaków z zagranicy spodziewało się, że wkrótce wrócą do wolnej ojczyzny, a władzę obejmie prawowity prezydent – Władysław Raczkiewicz.
Wiemy, że tak się nie stało. Gdy w 1947 r.
Raczkiewicz umierał, było już wielce prawdopodobne, że emigracja trwać będzie długo, że nadzieję na odzyskanie niepodległości trzeba odłożyć na dziesięciolecia. Wtedy ujawniły się z całą mocą polskie przywary. Posłuchajmy jeszcze raz Mickiewicza:
Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą
– Nie dziw, że ludzi, świat, sobie ohydzą,
Że utraciwszy rozum w mękach długich,
Plwają na siebie i żrą jedni drugich!
Słowa twarde, ale jakże prawdziwie ukazujące atmosferę polskiego Paryża w XIX i polskiego Londynu w XX stuleciu.
Po śmierci Władysława Raczkiewicza urząd prezydenta objął August Zaleski, niegdyś minister spraw zagranicznych II RP. Po ukończeniu 7-letniej kadencji, wbrew obowiązującej konstytucji kwietniowej z 1935 r., nie przekazał władzy, ale pozostał na swym urzędzie aż do śmierci w 1972 r. Nie uznawały tego najważniejsze autorytety emigracyjne z gen. Władysławem Andersem, Edwardem Raczyńskim, Tomaszem Arciszewskim i gen. Kazimierzem Sosnkowskim. Powołali oni zastępującą nieuznawanego prezydenta – Radę Trzech. Przez lata istniały zatem różne, wzajemnie odmawiające sobie prawomocności, ośrodki emigracyjnej władzy. Swoją rolę grały w tym wszystkim działania wywiadu PRL, którego agentami bywali niektórzy politycy emigracyjni, np. premier rządu Hugon Hanke. Dopiero po śmierci Zaleskiego, dzięki nowemu prezydentowi – Stanisławowi Ostrowskiemu, udało się przywrócić jedność.
Depozytariusze w czasach beznadziei
Te wstydliwe zaszłości nie powinny jednak burzyć znaczenia rzeczy najważniejszej – symbolicznej roli depozytariuszy Niepodległej, którą ludzie polskiego Londynu odegrali w trudnych, niekiedy pozbawionych nadziei okolicznościach.
---
Do Polski wracają szczątki trzech prezydentów, pamiętajmy jednak również o pozostałych: Edwardzie Raczyńskim, spoczywającym w rodzinnej krypcie kościoła w nieodległym od Poznania Rogalinie, i jego następcy Kazimierzu Sabbacie, pochowanym w Londynie (nigdzie nie udało mi się znaleźć informacji, dlaczego nie wraca on wraz ze swymi trzema poprzednikami). Może przyjdzie jeszcze na to czas…