Zakochałem się – oznajmia 60-latek. Możliwe?
– Jak najbardziej. Chociaż dla wielu osób to dysonans: 60-latek i „zakochać się”? Bardziej używamy tego określenia wobec osób młodych, a i osoba starsza niekoniecznie tym słowem opisze swój stan. Ale oczywiście osoba w wieku senioralnym może się zakochać, ponieważ nasza zdolność do fascynacji drugim człowiekiem i potrzeba, żeby być w bliskiej relacji, nie wygasają wraz z wiekiem.
Senior przeżywa zakochanie tak samo jak nastolatek?
– Nie, zakochanie w wieku późnym będzie przebiegać inaczej niż w młodzieńczym, bo wszystko jest już inne – chociażby hormony, żywotność. Poza tym osoba mająca 60 czy więcej lat nie żyła dotąd na pustyni, najczęściej miała wcześniej jakieś relacje. Jeśli ktoś nie wszedł do tego wieku w żadną relację partnerską, to albo tak wybrał – bo na przykład jest celibatariuszem, albo nie wybrał tego, ale ma w sobie tyle lęku przed bliskością, historia życia tak go ukształtowała, że tak bardzo boi się ludzi, ryzyka związanego z wchodzeniem w relacje, że nauczył się tak żyć. Osoba 60+ ma więc najczęściej za sobą jakąś relację, która z jakichś powodów, na przykład wdowieństwa, się skończyła. Wtedy albo pojawia się ktoś, kogo znało się wcześniej, z kim budowało się relację zażyłości, przyjaźni, a gdy robi się wolne miejsce, nagle okazuje się, że jest coś więcej, zaczynamy chcieć budować relację partnerską. Może być też tak, że poznajemy w tym wieku kogoś nowego, kto nas zaciekawi, zafascynuje, z kim chcemy spędzać razem czas. Można to nazwać zakochaniem.
Które potem zmienia się w miłość?
– Psychiatrzy mówią pół żartem, pół serio, że zakochanie przypomina trochę stan szaleństwa, widzimy obiekt naszych westchnień przez różowe okulary, wydaje nam się, że nikogo tak wyjątkowego dotąd nie spotkaliśmy, chcemy z tą osobą być jak najwięcej. Nie da się jednak żyć w tak dużym stanie pobudzenia emocjonalnego, uczucia stopniowo się stabilizują, zaczynamy widzieć tę osobę coraz bardziej realistycznie, uczymy się ją kochać taką, jaka jest, a nie taką, jaką chcemy ją widzieć – to jest to przechodzenie ze stanu zakochania do miłości. Myślę zresztą, że gdy jesteśmy starsi, stany zakochania i budowania miłości nie odcinają się tak ostro od siebie jak u bardzo młodych ludzi.
Z wiekiem mamy coraz większą świadomość swoich uczuć i potrzeb, potrafimy je lepiej komunikować?
– Dobrze jest, jeśli się tak dzieje. A dzieje się tak, gdy zdążamy w kierunku większej dojrzałości, czyli stajemy się bardziej ludzcy, bardziej wolni, bardziej kochający. Ale jest to trochę skomplikowane i zależy od wielu czynników, od historii życia, historii relacji, drogi przez kolejne etapy rozwoju i wyzwania, jakie one stawiają. Życiowe kryzysy rozwojowe, gdy je podejmujemy i przekraczamy, prowadzą do coraz większej dojrzałości, w której zawiera się też większa jasność co do swoich uczuć, potrzeb, nazywanie ich, branie odpowiedzialności. Na końcu naszej drogi zmierzamy w kierunku mądrości, nie w rozumieniu intelektualnym tylko życiowym, niebezpieczeństwem i zagrożeniem może być gorycz, zwątpienie, a nawet rozpacz. Zdarza się, że na terapię przychodzą osoby starsze, by nabyć tę świadomość siebie, swoich potrzeb, uczuć. Dwa lata temu otworzyliśmy w naszym ośrodku grupę dla osób powyżej 70. roku życia. Zgłosiły się także osoby koło 90. roku życia. Także na terapię małżeńską przychodzą pary 80+. Ale w Polsce, mam wrażenie, zdarza się to dość rzadko.
Na szczęście jednak najczęściej dojrzewamy w ciągu swojego życia i w starszym wieku mamy większą jasność co do uczuć i potrzeb, mamy też większą zdolność godzenia się z tym co nieuchronne oraz nieidealne. Gdy jesteśmy młodzi, mamy skłonność widzieć rzeczywistość czarno-białą, oczekujemy, że mąż/żona spełni absolutnie wszystkie nasze pragnienia. Życie uczy nas dopasowania się do rzeczywistości i w tym sensie związki w późniejszym wieku są spokojniejsze. Nawet jeśli kogoś pokocham około siedemdziesiątki, to zazwyczaj już wiem, że ta osoba nie spełni wszystkich moich potrzeb. I wiem, że jedne swoje potrzeby zaspokoję w relacji z przyjaciółmi, inne z wnukami, a jeszcze inne – z nowym partnerem. To może dawać dużo spokoju, nie prowokować tylu konfliktów, bo jest w tym większa realność – to jest też cecha, którą nabywamy: urealnienie. Kolejną cechą dojrzałości jest, że lepiej znamy samych siebie, szczególnie w tym zakresie, który Jung nazwał cieniem, mamy tu na myśli wszystko to, co nie jest w nas doskonałe – i to dobrze rokuje dla związku.
Czy zdolność do otwierania się na nowe relacje w późnym wieku zależy bardziej od historii życia, tego jak skończyła się poprzednia relacja, czy od naszych indywidualnych cech?
– Jedno z drugim jest bardzo mocno związane, bo to, jaką jesteśmy osobą, jest silnie związane z tym, jak funkcjonujemy w relacjach.
Na pewno by mogło otworzyć się w nas miejsce na nową relację, musimy przejść przez właściwe przeżycie straty i pożegnanie się z osobą, z którą byliśmy wcześniej, czyli przeżycie żałoby. I to zarówno po czyjejś śmierci, jak i po rozstaniu. Chodzi o zamknięcie, pożegnanie, opłakanie, ale i przeżycie wdzięczności za to, co było dobre w tej relacji, oraz złości i rozczarowania tym, co nas zraniło.
Jeśli jest to wdowieństwo po długoletnim małżeństwie, ważne, żeby się nie zatrzymać już na zawsze w żałobie. Jej dobre przeżycie to bardzo trudny proces, czasem może się okazać, że tkwimy latami w zatrzymanej żałobie. I to utrudnia, a czasem nawet uniemożliwia wejście w nową relację.
Co jeszcze może blokować nowe relacje?
– Z mojego doświadczenia jako terapeuty wynika, że niestety czasami opinia środowiska oraz dorosłych dzieci. Jesteśmy dziś świadkami wielu rozmaitych zmian społeczno-kulturowych, ale mam wrażenie, że jeśli chodzi o stosunek do osób starszych, trochę wolno one postępują. Przeczytałam ostatnio w jednej z gazet list czytelniczki, która napisała, że jej wnuczka dostała w przedszkolu polecenie, by dziewczynki przyszły z okazji Dnia Babci przebrane za babcie, to znaczy, żeby włożyły… długie spódnice i chustki na głowy. I to nie był list z małej miejscowości, ale z dużego miasta. Czy dziś młode często babcie kojarzą się wnuczkom z takim obrazem i czy chcemy, by tak się kojarzyły?
Wydaje się, że jest mało miejsca w przestrzeni społecznej i psychologicznej na to, by osoba po przejściu na emeryturę mogła sobie zadawać pytania, co chciałaby dalej robić, jakie ma pasje, zainteresowania, na które nie miała czasu. Może chciałaby się czegoś uczyć, podróżować, robić coś, co ją rozwija. Bycie dziadkami jest wspaniałym doświadczeniem, bardzo wzbogacającym wnuki i dziadków, ale nie zawsze musi być to opieka w pełnym wymiarze.
Zdarzało mi się też widzieć opór dzieci wobec nowych związków ich owdowiałych rodziców.
Skąd ten opór?
– Myślę, że to płynie przede wszystkim z lęku; w ogóle bardzo dużo naszych zachowań, postaw wypływa z lęku przed nowym, przed wyjściem z tego, co znamy. Czasem mimo wieku 30- czy 40-latki pozostają bardziej w poczuciu bycia dzieckiem, trudno im wyjść z tej roli i myślenia o tym, że należą im się różne rzeczy od rodziców („oni są po to, by być dla mnie, by mnie wspierać”). Nowa relacja rodzica to jest mały sprawdzian, na ile te dorosłe dzieci są rzeczywiście dorosłe i niezależne od swoich rodziców, na ile tam zaczęła się budować relacja partnerska.
W przebiegu życia na początku jest czas, gdy rodzice są odpowiedzialni za dzieci, a na końcu czas, w którym dzieci opiekują się rodzicami, biorą za nich odpowiedzialność. Gdy kiedyś długość życia wynosiła 40–50 lat, jeden etap naturalnie przechodził w drugi, dziś już nie. Żyjemy dłużej i pomiędzy tymi etapami jest inny, najdłuższy etap: zdrowej niezależności i partnerstwa – ani rodzice już nie muszą opiekować się swoimi dziećmi, ani też dzieci nie opiekują się jeszcze swoimi rodzicami, bo oni tego nie potrzebują. I tu czasami może nastąpić pomieszanie: 30-latki uważają, że muszą wziąć odpowiedzialność za swojego ojca czy matkę i na przykład martwić się o to, czy ta nowa osoba będzie odpowiednia, czy ich nie wykorzysta materialnie czy jakkolwiek, a tymczasem oni nie muszą brać odpowiedzialności, bo ów 60- czy 70-letni człowiek jest całkiem sprawny, nie ma demencji – i ma prawo zrobić ze swoim życiem, co chce. To na pewno jest trudny moment, gdy w rodzinie pojawia się nowy partner/-ka naszego dorosłego rodzica, ale im bardziej realistycznie uda się nam do tego podejść, tym lepiej. Nowa wybranka ojca to nie będzie nasza nowa macocha.
Na to już trochę za późno…
– A my jej już nie potrzebujemy. Jeśli nasza mama nie żyje, to ta osoba będzie naszą znajomą, może trochę jak kuzynka czy ciotka, możemy ją lubić bardziej lub mniej – ale to nie jest ktoś, kto wejdzie wobec nas w rolę wychowawcy, to będzie partnerka, żona naszego ojca.
Dla niektórych dzieci w średnim wieku trudne może być też, jeśli rodzic nie zdecyduje się na sformalizowanie tego związku. Obserwuję ostatnio dość sporo związków osób po sześćdziesiątce, które nie formalizują związku, nie mieszkają też ze sobą, mają odrębne finanse itp.
Ważne, żeby osoby starsze, które się zdecydują na nowy związek, miały w tym wolność, żeby ich 30- czy 40-letnie dzieci nie wchodziły w rolę doradców czy stróżów moralności, to nie jest sprawa nikogo, tylko tych dwóch osób, które się na to zdecydują. Trzeba też zostawić w sferze dyskrecji, na ile jest to związek intymny i jaki to jest rodzaj intymności.
Intymność i życie seksualne osób w późnym wieku to w ogóle temat tabu.
– Długo się uważało, że osoby starsze w ogóle nie prowadzą życia seksualnego albo nie powinny go prowadzić, u nas ciągle mało na ten temat się mówi, pisze, mało jest badań prowadzonych w temacie, ale prawdą jest, że niejednokrotnie osoby powyżej 70., a nawet 80. roku życia prowadzą życie seksualne i nie ma w tym nic złego, zawstydzającego. Ono będzie nieraz inaczej wyglądało ze względu na choroby czy inne trudności, ale jako istoty ludzkie bardzo potrzebujemy dotyku, bliskości – także fizycznej i to jest oczywiste, że jak ludzie się pokochali, to chcą być blisko ze sobą intymnie. Na pewno niejeden z nas widział pary staruszków spacerujących w parku czy nad morzem trzymających się za rękę albo przytulonych – to jest coś bardzo pięknego. Poza tym w późnym wieku odpadają lęki, które mogły pojawiać się wcześniej i mieć negatywny wpływ na pożycie intymne – choćby przed poczęciem dziecka. Intymność, bliskość jest już tylko dla siebie nawzajem, o ile uda się tym osobom poradzić sobie z zawstydzeniem związanym z własnym starzejącym się ciałem. Jeżeli żyjemy w związku przez lata i na co dzień to obserwujemy, nie widzimy tego tak szokowo, bo to jest nasza codzienność, a do tego nasza zażyłość intymna istnieje od młodości, to może być trudniejsze dla par, które poznają się w bardzo późnym wieku. Tu bardzo ważna jest delikatność, ale i też to, jak ja siebie widzę, na ile potrafię nie wstydzić się ciała, które już nie jest bardzo młode.
W późniejszych relacjach, zarówno tych trwających przez całe życie, jak i nowych, jest więcej miejsca na czułość, która zaczyna przenikać życie seksualne, nurt zmysłowy traci na sile. Czułość to bliskość, delikatność.
Jakie jeszcze obawy i oczekiwania mogą mieć osoby wchodzące w związek w późnym wieku?
– I jedne, i drugie koncentrują się głównie wokół kwestii zależności i niezależności, bo to jest w ogóle jedno z największych naszych życiowych wyzwań. Można powiedzieć, że idziemy przez życie od pełnej zależności, potem budujemy swoją niezależność i potem znowu zmierzamy do zależności. Z jednej strony pojawia się obawa o to, by nie stracić swojej niezależności – czasem z trudem wypracowywanej – a z drugiej: potrzeba, by z tej niezależności coś oddać. Bo bliskość i bycie razem w relacji intymnej, miłosnej na tym polega, że z „ja” i „ja” tworzy się „my” i to jest zadanie każdej pary. Oczekiwaniem jest to, że w chorobie, odchodzeniu nie będę sam, że będzie przy mnie druga osoba. Znów: każda para musi nauczyć się tej wzajemnej troski o siebie – i nieco inaczej jest, gdy zaczyna się to w wieku starszym, bo ważne jest, by nie było tego ani za mało, ani za dużo, żebyśmy nie robili z siebie nawzajem starszych i bardziej chorych, niż jesteśmy.
Ważną sprawą, która może też rodzić obawy, jest kwestia rodzin. W związkach osób młodych to zadanie rozwojowe: wyjść ze swoich rodzin, stworzyć tę nową własną rodzinę; często niespełnienie tego zadania jest przedmiotem terapii małżeńskiej, bo okazuje się, że para jest ze sobą 5–10 lat, a ciągle któreś z nich albo oboje nie odseparowali się w zdrowy sposób od swoich rodzin pochodzenia. To częste podłoże trudności w małżeństwie. W związkach budowanych w dojrzałym wieku jest inaczej. Te osoby na ogół nie są zupełnie samotne, mają dzieci z poprzednich małżeństw, wnuki, albo jedno ma, a drugie nie – i to jest wyzwanie, żeby zafunkcjonować razem w obu tych rodzinach. I tu nie ma jednego dobrego wariantu, każda para musi wypracować swój. Widzimy tu kierunek odwrotny niż w młodości, gdzie chodzi o to, by się od rodziny pochodzenia odseparować – tu chodzi o to, by trochę wejść w te rodziny. To tworzy wiele wyzwań, choćby związanych ze świętami, uroczystościami rodzinnymi, rodzi się pytanie, czy moja rodzina będzie na tyle otwarta, że mogę przyprowadzić moją ukochaną osobę, jak ona będzie przyjęta.
Im więcej otwarcia, a mniej oceny ze strony bliskich, tym lepiej to rokuje. Źle jest, jeśli w rodzinie jest dużo ocenności. W ten sposób możemy utrudniać swoim bliskim – których przecież kochamy i chcemy dla nich jak najlepiej – budowanie ważnych dla nich relacji.