Logo Przewdonik Katolicki

Taktyka niedźwiedzia w jamie

Jacek Borkowicz
Wrześniowe manewry Zapad-2021, fot. Cover Images/East News

Ukraina i Gruzja aspirują do NATO, a Rosja nie ma w tej kwestii prawa weta – oświadczył na szczycie państw paktu północnoatlantyckiego w Rydze jego szef. Jens Stoltenberg ostrzegł też Rosję przed próbą militarnego ataku na Ukrainę.

Sekretarz generalny NATO zapowiedział, że w razie przeprowadzenia ataku Rosję czekają poważne sankcje ekonomiczne. Z podobnym ostrzeżeniem wystąpił obecny w łotewskiej stolicy sekretarz stanu USA Antony Blinken.

Sojusz obronny czy eksporter stabilizacji?
Już samo miejsce odbycia szczytu jest symbolem. Ryga szczególnie nam, Polakom, kojarzy się przecież z pamiętną konferencją z 1921 r., na której ustalono wschodnie granice naszego państwa. Było to z polskiego punktu widzenia rozwiązanie kompromisowe, dzieliło bowiem na pół terytorium Ukrainy oraz pozostawiało po stronie sowieckiej wystarczająco dużą część Białorusi, by Moskwa zdecydowała się zainstalować tam atrapę państwowości w postaci Białoruskiej SSR. Pamiętajmy jednak, że Ryga była kompromisem także dla sowieckiej Rosji, o tyle boleśniejszym, że zawieranym pod presją przegranej wojny. A z punktu widzenia geostrategii – Ryga jest miejscem znacząco bliskim Moskwie, szczególnie jeżeli urządza się w tym mieście międzynarodowe szczyty, na których to nie Rosja gra pierwsze skrzypce.
Obecny zjazd nie jest zresztą precedensem. W 2006 r. w tym mieście zorganizowano 19. szczyt NATO, pierwszy na terenie byłego Związku Sowieckiego. Jakże inaczej wyglądał wówczas globalny układ sił! Państwa Sojuszu, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, umacniały obecność w Afganistanie oraz debatowały nad rozszerzeniem swojego „parasola” nad krajami Azji Południowo-Wschodniej oraz Pacyfiku. Co więcej, próbowano nawet zaprosić na ów szczyt prezydenta Władimira Putina. Ten odmówił, co dziś wydaje się oczywistością, ale wtedy bynajmniej oczywiste nie było.
To właśnie wtedy, w Rydze roku 2006, zarysowała się niespójność strategicznej wizji paktu, który, jak się wydaje, znajdował się u szczytu swojej ekspansji. Upadł główny, ideowy przeciwnik, jakiego przez dziesięciolecia upatrywano w czerwonej Rosji, z której powodu zresztą pakt został powołany. Wiązało się to jednak z pytaniem: przed kim ma nas NATO, teoretycznie „sojusz obronny”, teraz bronić? I tutaj pojawiła się koncepcja swoistej misyjności: wojska NATO, także poprzez siły szybkiego reagowania, mają być czynnikiem stabilizującym i wzmacniającym bezpieczeństwo na całym globie. Idea piękna, ale trudno ją jakoś pogodzić z twierdzeniem o czysto obronnym charakterze paktu.
W sposób oczywisty nie wierzyła w nią Rosja Putina. Z punktu widzenia Moskwy stary przeciwnik wdarł się na jej historyczne terytorium, czy też strefę wpływów, „zabierając” jej kraje bałtyckie i zapowiadając pierwsze przymiarki do rozszerzenia się na Ukrainę i Gruzję (bo już wtedy o tym mówiono). Jeśli chodzi o Ukrainę, kwestię jej wejścia do Sojuszu jednak odkładano na czas nieokreślony, gdyż w NATO dobrze wiedziano, że byłoby to przekroczenie czerwonej linii, za którą pozostaje tylko jedno rozwiązanie – wojna z Rosją. Niebawem, w 2008 r., ta ostatnia przypomniała o swoich roszczeniach także w stosunku do drugiego partnera militarnych negocjacji, Gruzji, atakując ją zbrojnie i odbierając Południową Osetię.

Wujek Sam robi dwa kroki w tył 
Wojna 2008 r. była przesileniem, po jakim nikt już nie wierzył w możliwość powołania wielkiej koalicji globalnego bezpieczeństwa, w skład której wchodziłoby zarówno NATO, jak i Rosja.
Kolejnym kamieniem milowym zmian ogólnoświatowej mapy bezpieczeństwa było tegoroczne wycofanie się sił zbrojnych USA z Afganistanu. Przypomnijmy, że amerykańska obecność w tym kraju była swoistą wizytówką NATO jako gwaranta pokoju na skalę globalną. Wycofanie się marines z Kabulu nie było więc tylko zwykłym, nawet arcyważnym wydarzeniem militarnym, ale przede wszystkim – symbolicznym zakończeniem pewnego okresu historii.
Waszyngton nie jest już w stanie prowadzić wojny na jakichkolwiek dwóch frontach, koncentruje się więc na przeciwniku najgroźniejszym, Chinach, które konsekwentnie dążą do objęcia pozycji supermocarstwa numer jeden (a może już nim są?). Stąd bierze się stopniowe, ale długotrwałe i niezmienne przenoszenie zbrojeniowej infrastruktury rdzenia paktu w rejon Zachodniego Wybrzeża USA oraz Pacyfiku.
A skoro Stany Zjednoczone, główny członek NATO, bez którego pakt nie miałby racji bytu, gdzieś swoją militarną obecność wzmacniają, muszą ją teraz w miejscu innym – w skali generalnej – osłabiać. Tym miejscem jest właśnie Europa.
Czy także wschodnia granica paktu? Niestety też, choć w mniejszej skali obserwujemy oczywiście pewne osiągnięcia, jak chociażby ograniczony kontyngent wojsk USA na terenie Polski. Nie należy sobie jednak z tego powodu zbyt wiele obiecywać. Amerykański niedźwiedź, podrażniony przez rosyjskiego, pokazał mu w Rydze pazury, ale tak w ogóle, to on się tylko na chwilę odwrócił w drodze wiodącej w głąb bezpiecznej jamy.

Żelaznym murem za Łotwą?
Spróbujmy z tej perspektywy odczytać ryskie enuncjacje przywódców paktu północnoatlantyckiego oraz Stanów Zjednoczonych. Otóż Stoltenberg już pierwszego dnia konferencji zaznaczył, że w sytuacji zagrożenia gotów jest, jak najbardziej, udzielić Kijowowi pomocy technologicznej, trenując i wyposażając ukraińską armię. Jednak ważne jest przy tym – podkreślił – aby „rozróżnić Ukrainę od sojuszniczych państw bałtyckich, które jako członkowie NATO mają gwarancję wzajemnej ochrony”. Innymi słowy, w razie rosyjskiego ataku siły paktu nie odpowiedzą zbrojnie. Jedyną konsekwencją rosyjskiej agresji będą sankcje ekonomiczne.
Z tej samej deklaracji zapewne cieszą się gospodarze szczytu, Łotysze, którym liderzy Zachodu obiecali, w razie potrzeby, wypełnienie swoich „żelaznych zobowiązań”, wynikających z artykułów 4 i 5 Traktatu Północnoatlantyckiego (wzajemna konsultacja i obrona w razie ataku). Że nie jest to tylko czcza obietnica, ma zaświadczyć fakt niedawnego otwarcia na terenie tego kraju bazy sił specjalnych Stanów Zjednoczonych. Ale umówmy się, obecność Ameryki w państwach bałtyckich jest jeszcze bardziej ograniczona niż w Polsce. I to się raczej nie zmieni. Jakikolwiek poważny konflikt skazuje więc tę wysuniętą flankę NATO, przynajmniej w pierwszym etapie wojny, na zagładę – po to, aby obronić rdzeń. Na Wiśle, a może dopiero na Warcie czy Odrze.
Amerykanie woleliby jednak, by gros ciężaru odpowiedzialności za bezpieczeństwo ponosili najbardziej zainteresowani – przedstawiciele krajów Europy Środkowo-Wschodniej. I trudno im się dziwić. Blinken niedawno temu pozytywnie odniósł się do polskiej inicjatywy Trójmorza. Podobne sygnały, aby stały się rzeczywistością, muszą jednak przejść próbę czasu – lat, może dziesięcioleci. Tymczasem widmo wojny na wschodzie Ukrainy straszy nas już teraz.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki